Back The Primitive 2
Jeden z tych poranków, którego nie sposób będzie zapomnieć. Chyba nawet i przesłonić w pamięci, wydarzeniami w których być może będzie mi dane jeszcze uczestniczyć, na swojej wędkarskiej drodze.
Pewnie i jakieś przyszłe dokonania próbowały będą zastąpić miejsce tego pamiętnego wschodu słońca, porannej kawy, przerwanej potem ciszy i kolejnych wydarzeń, które wzmogły produkcje testosteronu do nierealnego poziomu i w polaczeniu z chemią nieznanego mi bliżej sortu wywołały sztorm. Wewnętrzny sztorm i huragan emocji, które pochłaniając ogromne ilości adrenaliny sprawiały wrażenie nieustannego rośnięcia w sile. Jednak po przeciągnięciu mnie przez wszystkie stopnie cyklonu, łącznie z jego okiem, stopniowo dały mi odetchnąć i w końcu doprowadziły do euforii……..Tak.., wspomnienie pozostanie ze mną na zawsze. Choć przeżywałem już wiele podobnych, to kilka czynników sprawiło, że to jest po prostu wyjątkowe i pozwoliłem mu urosnąć do bezpiecznego rozmiaru, który uniemożliwi wręcz proces wygasania.
No, ale po kolei…lecz hmm od czego tu zacząć….? Trzeba by się cofnąć w czasie o blisko trzy miesiące, nad piękne malownicze jeziorko………………… bla bla blabla. Pisałem już o tym wcześniej…
Wtedy to miejsce, podczas tygodniowej zasiadki nie obdarowało nas upragnionym cyprinusem. Ale w związku z tym pobudziło u mnie chęć riposty, czy może po prostu „nowe wyzwanie”. Zwal jak zwal, ale efekty dawały się we znaki każdego dnia dzielącego mnie od kolejnej próby. Nieprzespane noce, dni dłużące się w pracy, daleko mi było od stuprocentowej obecności w codziennym życiu. Glowa wypełniona układaniem taktyk, wyobrażaniem sobie zastanych sytuacji i wreszcie marzenia o „zyciowce” z tej wody. Wszystko po trochu pochłonęło mnie bez reszty. Czynności związane z przygotowaniami do wyprawy zdawały się być wykonywane mechanicznie, odruchowo i pomimo iż dało zauważyć się brak koncentracji, zwłaszcza w życiu zawodowym, to przygotowania można powiedzieć , że poszły jak z płatka. Z wypadem tym wiązałem wielkie nadzieje i podchodziłem do niego dość emocjonalnie . Jednym z powodów był kompan, a mianowicie mój sporo młodszy brat- Marek.Z którym to pierwszy raz będę miał okazje zasiąść na dłużej. Można powiedzieć , ze spędzamy ze sobą mało czasu , wiec ta zasiadka miała pozwolić nam nadrobić zaległości.
Pierwsze siedem dni zaplanowaliśmy spędzić z Krystianem i Karolem nad La Botte, by pobiwakować no i oczywiście spróbować coś połowić. Z Krystianem ostatnimi czasy miałem sposobność powędkować, z Karolem natomiast nie widziałem się dość długo i bardzo cieszyłem się na taki obrót sprawy.
Drugi tydzień wyprawy miał przynieść upragniony czas sam na sam z Markiem na Vaumigny.
Zaczynam być pomału zadowolony z efektów balansowania, nie tylko kulek …… Co by dłużej nie przynudzać….. W tym materiale postanowiłem jednak przenieść się od razu na Etang De Vaumigny, a z tygodnia poprzedzającego te wydarzenia nabazgram cos potem. O ile mnie wena nie opuści:)
Tak wiec po niesamowicie udanej zasiadce……………, nadszedł czas pakowania i pożegnania się z przyjaciółmi. Wczesna pobudka, bo przed nami kilka godzin jazdy i chyba pierwszy raz zwijanie się w tak dobrym nastroju. Przed nami jeszcze całe siedem dni wędkowania, sam na sam z bratem, trudno było o lepsze nastroje. No to w drogę…….
Przez ostatnie kilka dni starałem się nie myśleć za bardzo o tym co może nas spotkać w drugiej części naszej wyprawy, co się może wydarzyć, albo co gorsza co się nie wydarzy. Fakt , ze zabrałem Marka ze sobą, jeszcze przed wyjazdem wywoływał u mnie swego rodzaju „parcie” na wynik, bardzo chciałem cos połowic by w najgorszym wypadku nie zanudzić brackiego na śmierć. Na szczęście na La Botte połowiliśmy dość dobrze, wiec ciśnienie zeszło prawie do zera. Wytłumaczyłem bratu, ze teraz jedziemy powalczyć i jak Ares da „wyrównać rachunki” nad trochę inna wodę i może być tak, ze nie połowimy . O ile na moim kompanie nie zrobiło to większego wrażenia, tak u mnie zbliżając się do jeziora, z każdym kilometrem dało się odczuć wzrost emocji.
Taktyka w miarę opracowana, wiedziałem już co nieco o miejscu i preferencjach pokarmowych moich potencjalnych trofeów, więc powinno być dobrze……
Droga minęła dość szybko. Na miejscu zameldowaliśmy się około 11-tej. Przywitanie się z Frankiem- właścicielem wody, przegląd raportu połowów z ostatnich tygodni, rozmowa ze zwijającym się belgiem, który twierdził ze ten rok jest wyjątkowo cienki, no i trochę zwątpiłem….. Żadnej konkretnej ryby od mojej ostatniej wizyty, czyli około dwa miesiące. Niezbyt optymistyczny start.
Po co ja tam w ogóle zaglądałem ?
Jedna dobra myśl to taka , ze sąsiadujące z moim, skrajne stanowisko przez cały tydzień będzie wolne, czyli sporo więcej wody dla mnie i dostęp do silnie zarośniętego, dzikiego brzegu bez żadnych miejscówek. Cisza i spokój – yes !
Pomimo lekkiego zmęczenia , niedługo po południu dzienny namiocik już rozbity, cały sprzęt gotowy do czynienia swoich powinności , łódka zaparkowana . Marek zajął się rozkładaniem naszej sypialni i kuchni polowej, a ja wdrażaniem w życie mego misternego planu.
Postanowiłem nie wypływać w pierwszy dzień i popróbować „punktowo” pod wyspa, przy tym bacznie obserwować wodę, chodziło mi o to, żeby to one pokazały mi gdzie nęcić i ewentualnie skoncentrować się na łowieniu. Wiedziałem już czego spodziewać się po tej wodzie, wiedziałem tez, nie tylko z moich doświadczeń, ze obsypywanie przypadkowych , nawet książkowych miejsc nie przynosi żadnych rezultatów. Sytuacja bardzo podobna do wielu angielskich łowisk. Ogromna presja i sztywne reguły w myśl których – nie namierzysz ścieżki, albo nie wstrzelisz się w zerujące ryby, równa się- nie połowisz. Jedno z takich łowisk, na których wiek ryb w połączeniu z wędkarską presja i obfitością naturalnego pokarmu, dają o sobie znać niemiłosiernie. Nie to żebym narzekał, w dużym stopniu świadomość tego dodaje smaczku wyzwaniu, jak i skali zadowolenia z ewentualnych efektów. Nie zaczynałem jednak od prób na całkiem „w ciemno”, postanowiłem pierwszej doby zdać się na karpiowa elektronikę.
Nie do końca lubię takie rozwiązania, może z uwagi na fakt, ze łowiska na których wędkuję na co dzień w regulaminie nie pozwalają na takie praktyki i nie zdążyłem jeszcze im odpowiednio zaufać. Wracając do tej konkretnej sytuacji, to pozwoliły mi one nie wkraczać z „brudnymi wiosłami” w zaciszna strefę okolic wyspy i być może skusić do brania jakiegoś przepływającego karpena. Trzy zestawy dość szybko wylądowały w łowisku. Dwa na polce w bezpośredniej bliskości wyspy, jeden na lekkim wypłyceniu z jej lewej strony. Na dwóch włosach specjały przygotowane na te wodę. Kulki, a właściwie dumbelki na bazie rybnego mixu z dodatkiem ekstraktu z nowozelandzkich muszli, o smaku tuńczyka, przyprawione czarnym pieprzem i red venomem, miały być ulubionym smakiem tutejszych karpi.Na trzeciej wędce również własny wyrób, ten o słodszej nucie, złamany jednak czarnym pieprzem i z dodatkiem feedstimu xp.
Powyższe kombinacje miałem okazje przetestować w ubiegłym tygodniu, a zadowalający efekt testów sprawiał , że czułem się pewniej w tej materii. Na reszcie wszystko gotowe , można pomyśleć o własnych żołądkach i trochę odsapnąć, zlewając się z matka natura, która zdążyła przez przeszło 80 lat ubrać ten sztuczny zbiornik w piękne wdzianko, co w połączeniu z totalnym brakiem ingerencji ze strony właściciela tworzy obrazki zdające się być ucztą dla mych wędkarskich zmysłów.
Pełni nadziei wypatrywaliśmy spławów do późnego wieczora, niestety bez skutku…. Cisza.
Rano pobudka skoro świt , kawka i obserwacji ciąg dalszy, niestety w dalszym ciągu cisza…zero oznak bytowania karpi, a wędki nawet nie drgnęły, no prawie… ale o tym za chwile.
Po kawce zwinąłem zestawy. Na obydwu z tuńczykiem , cos czego się trochę obawiałem. Na jednej nie zostało nic na włosie, na drugiej zapiął się sumik karłowaty.. nieeeee, o kondycji zestawów nie będę nawet wspominał.
Wędka i zestaw z podrasowanym słodkim live system, nietknięta.
-Dobre i to , ale zostało mi ich tylko z dwa kilo, a z tym tuńczykiem raczej nie powalczę.
-Spokojnie masz jeszcze orzechy i ziarna. Skup się na miejscu, przecież i tak nie chciałeś sypać.
Podczas wiązania zestawu katem oka przypaliłem spław pod drugim brzegiem na prawo, jakieś 120 metrów i w moim zasięgu…
– Jest ! Światło w tunelu.
Pozwoliło to nam na dźwigniecie się po makabrycznym poranku.
Na zdjęciu poniżej, widok pstryknięty później z miejsca spławu, po prawej nasze stanowisko.
Kilka kulek, mała siateczka i jazda, w błyskawicznym tempie przynęta wylądowała w okolicy wcześniejszego spławu. Właśnie kończyłem wiązać drugi zestaw i …. jedzieeeeee…Po dość energicznym holu mój pierwszy karp z Vaumigny ląduje na macie, niestety nie jest to jeden z tych które spędzają mi sen z powiek, ale i tak radość ogromna.
Wstaje o zaplanowanej porze, jeszcze jest ciemno, zanim wstawię wodę na kawę podchodzę do wędek i nie wierze. Znowu zestaw delikatniejszy. Sygnalizator spadł z linki, było branie, a ja zapatulony w śpiworze nie słyszałem radia. Wybieram luz i zaczynam czuć charakterystyczne „skakanie” po krzakach. Wiem ze nic tu nie poradzę. Bezsilność boli, tym bardziej ze na końcu jest ciągle ryba. To karp, który po zacięciu desperacko wystrzelił do zatoczki po prawej, pełnej zaczepów w postaci podtopionych drzew i korzeni. Po chwili prób i namysłu tnę żyłkę. Chyba wole żeby karp wyrwał sobie hak sam… Poranna porażka, co zrobić ? Nie pierwsza i nie ostatnia.
Podsypuje w miejsce trochę białych robaków, co okazało się bledem. W łowisko weszły leszcze, których to w tym zbiorniku łowić nie mam zamiaru. Po jakimś czasie leszcze odchodzą, ale żadnej innej aktywności nie notuję.
Jeśli chodzi o pogodę to dzień nie przynosi żadnych zmian. Świeci słońce ale jego promienie studzi bardzo zimny wiatr, nie pozwalając ugrzać się nawet w południe. Temperatura kreci się kolo zera .
Pstrykam kilka fotografii do wiosennego albumu i chociaż w ten sposób wykorzystuje światło słoneczne.
Młody łowca poradził sobie znakomicie, zważając na bliskość zaczepów i kondycje ryby. Gratulacje!
Jeden z pierwszych, od początku do końca całkowicie samodzielnie wyholowanych karpi. Zadowolenie na twarzy świeżo upieczonego łowcy, plus duma starszego brata, bezcenne.
Pomimo iż ryba tez z podobnego rocznika, to i tak niezły wynik jak na pierwsza dobę, porównując do ostatnio zaliczonego, tygodniowego blanka i to na sześć wędek. Z pozytywnym nastawieniem i na spokojnie, wszystkie wędki wylądowały we wodzie i pora na odpoczynek. Ciągle jednak bacznie obserwując łowisko.
Do wieczora jednak nic się nie wydarzyło….W nocy tez nic…….
Następnego poranka cisza, jak i przez cały dzień……ani jednego spławu… nic, jakby się zapadły pod muł..
-Co jest? Wiatr zdaje się być idealny.
-Księżyc w pełni?
-No ale nie raz już w pełni połowiłeś…
Na nic kombinacje z przynętami, zmiany miejsc.
Zaliczyłem wspinaczkę na drzewo, nawet z wysokości nie udało mi się zaobserwować ani jednej ryby w tej części zbiornika. Mówi się trudno , żyje się dalej.. Ale gdzieś tam w głębi byłem na to w jakimś stopniu przygotowany, o ile można się w ogóle jakoś przygotować do porażki…. Jeszcze tylko spacer na około jeziora , co by się upewnić czy czasem nie stoją gdzieś po drugiej stronie i z czystym sumieniem można iść spać. Kilku karpiownikow bez ryby, kilku cos tam połapało, czyli generalnie wszędzie lipa.
Kolejny piękny zachód słońca……… i kolejna cicha noc…………..
Coraz mniej chętnie wstawałem przed świtem, przecież i tak nic się nie dzieje…ale wstałem. Kawa, jedna, drugą już wypiłem w towarzystwie brata. Przerzucenie wędzisk, jedna na wyplecenie , z mniej więcej środka, dwie bez większych zmian. Po śniadanku zwiad po stanowiskach i niezbyt pomyślne wieści.. Holender po drugiej stronie z płytkiej zatoki przez ostatnia dobę wyciągnął cztery ładne ryby, gość po drugiej stronie zatoki dwie. No to już do mnie dotarło, ryba stoi na płytszej stronie zbiornika, na zawietrznej..
-Trzeba by pomyśleć nad przeprowadzka…Miejsce by się jeszcze znalazło, niezbyt wygodnie i ciasno , ale damy rade.
-Spokojnie, jeszcze się może wszystko odkręcić ,wiesz jak jest, dziś stoi tam, jutro tu..
I tak w końcu podjąłem decyzje. Przesiedzimy tu jeszcze dobę, jak się nic nie wydarzy to się przenosimy. Do wieczora nic się nie wydarzyło, dalej jak makiem zasiał. W międzyczasie, drogą prób i błędów doszedłem przynajmniej do ładu z sumikami.
Orzeszki tygrysie, i live system z cytrusowym popupkiem zdawały się totalnie na nie, nie działać, nawet ich nie skubnęły. Poza tym wciągały wszystko, nawet słodkiego cella i ananasa. O użyciu mojej tajnej broni mogłem zapomnieć…
Tak wiec minęły blisko trzy dni spędzone bez najmniejszego kontaktu z ryba, minęły dość szybko, za to w znakomitej atmosferze . Szczerze mówiąc i nam przydało się trochę odpoczynku po minionym tygodniu. W sumie to już jedenasty dzień nad wodą
-Nie przyjechałeś tu odpoczywać, czy wpatrywać się na zmianę we wschody i zachody słońca.
-Wymyśl cos! Zrób cos..!
Myślałem………..i robiłem……….. pokuszę się nawet o stwierdzenie, ze ostatnie doby były dość pracowite i choć praca nie przyniosła większych efektów, miałem czyste sumienie, a mapkę batymetryczna mojej części jeziora mogłem naszkicować z pamięci.
Kolejny wieczór spędziliśmy na długich dyskusjach, podziwiając zachód słońca
by potem nacieszyć się widokiem jednego z wielu aspektów nocy …
Która to okazała się być znowu cichą…. Cóż życie ,przynajmniej się wyspałem i wybudziłem w porę , czyli przed świtem. Jak zwykle pierwszą kawę piłem w samotności, wpatrując się w wyłaniające z mroku kolory , a na wodzie szukając upragnionego spławu, w który już chyba przestawałem pomału wierzyć.
Plan był już dopięty, po śniadaniu zaczynamy się przenosić. A tymczasem podelektuje się ta piękną chwila, szkoda mi będzie opuszczać to miejsce, jest idealne…
Podczas tej porannej pogawędki z samym sobą, mało nie przegapiłbym spławu !!!!!!!! Po lewej od wyspy, około 20 metrów w stronę zatopionego lasu jakieś 140 metrów ode mnie…Delikatnie bliżej wyspy, a właściwie w luce miedzy wyspami, bo to dwie wysepki , tylko dzięki drzewostanowi sprawiające wrażenie jednej. Przez ostatnie dni kilka razy tam cos sypnąłem, w miejscu spławu było sporo mułu, a nęciłem na trochę twardszym bliżej wyspy…. Czyżby miały być aż tak nieśmiałe i nie lubiły „ze stołu” ?
Wstając z fotela , ujrzałem cos co mnie w niego wgniotło z powrotem, pokaźnych rozmiarów karp wyskoczył w całości nad lustro wody , ogromne kręgi na jej powierzchni wprawiły mnie w osłupienie, a krew zaczęła krążyć szybciej. Wiele razy już obserwowałem „skoczki” w akcji, ale nigdy tak ogromnego, tak wysoko nad woda. Na oko ten karp , z takiej odległości musiał mieć koło metra długości ! Po tak długiej ciszy , taki widok….. zdębiałem, ale tylko na chwile, w kilka sekund potem uwijałem się w obozowisku jak mrówka. Dwie kulki, dwa orzeszki i kilka startych.. i to wszystko. Bardzo szybko wylądowało w miejscu zjawiska. Siadam , skręcam rolkę tytoniu, dopijam letnią kawę i czekam…. Szczerze mówiąc czekałem jak na zbawienie, naprawdę łudziłem się , ze pojedzie… W międzyczasie odkrywam rozbity łokieć, aaa tak… , pamiętam zaliczyłem niezłą glebę przed wywózką…. powoli ból łokcia zaczyna mi lekko doskwierać. Ale nic tam, siedziałem tak z dobra godzinę wpatrzony w okolice wyspy, musiałem sprawiać wrażenie zahipnotyzowanego, ale miałem się dobrze, zwłaszcza po drugim „cichym” spławie, mniej więcej w tym samym miejscu. Pożegnałem się z myślami o „przeprowadzce” i odzyskałem wiarę….
– Dał się zlokalizować, to i da się złowić ..
-Z tym, że nie na pewno i nie zawsze…
– Jak będzie tym razem ?
– Powinno być dobrze, zestaw w sumie na mule sprawdzony, świeży hak, miejsce nie przynęcone…..
– Nie, zestaw się nie mógł poplątać, przecież założyłeś nugetsa. Trzeba czekać, czekać i wierzyć.
-Nic nie zwijaj, wszystko jest ok !!!
Nie zwinąłem….. przesiedziałem tak dobre dwie godziny i nic….., po spławach zostały tylko wspomnienia, a sygnalizator nawet nie pisnął….gdzieś tam jednak głęboko resztka nadziei nie pozwalała dotknąć wędki. Podkręciłem głośność w odbiorniku i postawiłem przy uchu jeszcze smacznie śpiącego Marka, a sam udałem się na poranna toaletę. W drodze powrotnej prawie biegłem, nigdy nie wiadomo…. często bywa , ze jedzie wtedy kiedy nie ma..Po dobiciu na miejsce, wszystko zastałem tak jak zostawiłem. No dobra, wypadałoby pomyśleć nad jakimś śniadankiem. Wędkę przerzucę koło południa. Nie zdarzyłem usiąść w naszym „dziennym pokoiku” i ……pik, krótkie pik.. bobin podskoczył z centymetr i stoi, jeszcze jedno pik i jeszcze jedno i stoi prawie pod kijem…
-Tnij !
– Spokojnie, może to sumik !
– Nie, przez kilka dni nie ruszały tej przynęty, to nie sadzę żeby im nagle zasmakowała…
Miewałem już takie brania, ale z reguły po chwili jechały, chociaż trochę?! Stałem tak pochylony nad wędka dobra chwile, obserwując żyłkę, ciągle była napięta, ale sprawiała wrażenie zamrożonej…Co jest ? W jednej chwili linka zaczęła się delikatnie bardziej napinać, punkt w którym przecinała tafle wody pomalutku i jednostajnie oddalał się w stronę wyspy, bobin ciągle bez ruchu pod kijem. Nie czekałem na typowe piiiiiiii , delikatnie podciąłem i …… poczułem ta moc ! Jeeest ! Była silna. Z uwagi na zatopiony las z lewej i konary wpadające do wody z brzegu wyspy, z prawej, nie mogłem pozwolić jej na wybieranie żyłki.. Nie teraz. Musze ja z stamtąd odciągnąć jak najszybciej. Wędka wygięta w pałąk, żyłka coraz cieńsza….jest dobrze idzie po luku od zatopionych drzew, może nawet nie będę musiał płynąć. Daje się podciągać, ale bardzo powoli, chodzi na boki, nie trzęsie głową. Wiedziałem już , że to karp i to na stówę jeden z tych starych…Yeah !
– Dobra , dobra , skup się na holu, jeszcze nie wygrałeś…..
Wtem poczułem jak żyłka o coś „trze”……. ryba zdawała się wykorzystać kamieniste wypłycenie, w połowie drogi do wyspy jako szanse na wygranie ze mną w tej walce. Chodząc dalej na boki mogła spowodować przetarcie linki… Cofnąłem się parę kroków na wzniesienie i na szczęście po chwili tarcie ustało.
– Żeby tylko nie strzeliła, jest już napięta do niebezpiecznych granic dobry kwadrans …
-Tylko nie to !
-Nie panikuj, ciągnij.
W miedzy czasie obudziłem braciszka i już na spokojnie kontynuowałem hol. Do brzegu dala się w miarę spokojnie podciągnąć, z oderwaniem od dna już było gorzej, jednak po kilku odjazdach zaczęła wyraźnie słabnąć . Siła z jaka odbijała od brzegu utwierdziła mnie tylko w przekonaniu , ze jest naprawdę spora. W końcu za którymś podejściem Markowi udało się sprawnie podebrać naszego wojownika.
Jeeeeeeest !!! Co za radość!!! Nie wiedziałem jeszcze jak jest duża, podbierak był dość głęboko w wodzie, a podczas podbierania widziałem tylko kawałek grzbietu. Ale gdy podszedłem by odebrać siatkę już wiedziałem , ze to zyciowka !
Nie mogłem w to uwierzyć, właśnie spełnił się jeden z moich snów !!!
Ryba była przepiękna, majestatyczna, a co najważniejsze okazała się być jedna z tych , o których śniłem. Pływała tam blisko dwadzieścia lat, przez ten czas nie raz wygrywając wyrównaną walkę z wędkarzem. Zabliźnione rany na ciele wyjaśniały trochę z jej nie lekkiego w przeszłości żywota. Brak śladów pokłuć w pysku, jak i świeżych blizn na ciele był dodatkowym powodem do dumy. Ta ryba bez wątpienia przestała już często gościć na matach.
Był to jeden z tych poranków, którego nigdy nie zapomnę . Nie będę się rozpisywał o emocjach które mną targały w przeciągu tych kilku godzin, zresztą napomknąłem o tym na wstępie……..
(Jeśli chodzi o rozmiar materialu, to wiem, wiem, pomalutku przekraczam granice standardowej foto-relacji, staram się streszczać, ale ciężko mi cokolwiek wyciąć….)
Tego dnia po południu doświadczyliśmy naprawdę dużo wrażeń. Udało nam się dołowić kilka pięknych, zdrowych ryb. Dwie z nich z tego samego miejsca ,które warto było ” na żółto” „zapamiętać”
Kolejny smakosz połączenia orzechów tygrysich i moich słodkich dumbelkow, piękny i zdrowy, bez najmniejszych śladów walki.
Następny z nich miał przebić emocjami podczas holu moją poranną życiowke. Pewnie z uwagi na to nie mogłem się powstrzymać przed nazwaniem go „Gladiator”. Bez wątpienia jeden z silniejszych i bardziej przebiegłych wojowników z jakimi miałem okazje się do tej pory zmierzyć, jeśli chodzi o karpie. Byłem więcej niż pewien, ze pogrywa ze mną zacnych rozmiarów „pełnołuski”. Jakie było moje zdziwienie gdy po długiej i zaciętej walce moim oczom ukazał się niecodziennie umięśniony „royal”.Pomimo iż do wody tej, rok w rok lądują setki, jak nie tony karpiowych specjałów, a naturalnego pokarmu również nie brakuje, nie spasł się jak prosiak przy korycie i żył w zgodzie ze swoją naturą, zachowując przy tym perfekcyjną, jak na swój gatunek kondycję.
Co to był za hol ! Po pierwszych kilku odjazdach, zdawał się ani trochę nie słabnąc, ucieczki wyglądały na przemyślane. Pokazywał mi , że doskonale zna ukryte przeszkody dość licznie występujące w tej wodzie i zamierza je wykorzystać w tej walce.
Walce agresywnej, desperackiej lecz przemyślanej. W kwestii tej zdawał się mieć ogromne doświadczenie, umiejętnie rozłożył siły do samego końca. Do ostatniej sekundy nie byłem pewien wygranej. Ile ja bym dal , żeby w przyszłości moc stoczyć jeszcze walkę z takim przeciwnikiem…
Po kilku próbach udało się nam go jakoś podebrać. Stary Królewski Gladiator we własnej osobie. Wystarczy spojrzeć na ogon i pletwę. – Jaka torpeda! Co za trofeum! -Boże czego ten mój brat się nie nawysłuchiwał ? Cóż … to był okaz! Gdyby o kwalifikacjach do ogólnie przyjętych kryteriów decydujących o uznaniu karpia jako „życiowy” decydowały inne miary , jak chociażby długość, to właśnie miałbym nowa życiówkę. Tak czy inaczej zapadnie na długo w pamięci. Leciwy wojownik z zapewne burzliwa historia, której ślady można było wyczytać z zabliźnionych ran na ciele..GLADIATOR i tyle.
W kilka minut po zwróceniu wolności naszemu Gladiatorowi, wędka z prawej strony wyspy ożyła i piiiiiiii…. Na moje nieszczęście karp pojechał dość szybko i zaparkował w konarach. Dość sprawnie dopłynąłem na miejsce, ale niestety nie dało się nic zrobić.
Wspaniały dzień, ale znalazło się tez miejsce na smak porażki. Nie bolało zbyt mocno. Byłem już spełniony. Huśtawki emocjonalne, które podbijały mi ciśnienie przez ostatnie kilka dni , nareszcie ustały. Wszystkie czynności ,które wykonywałem zdawały się sprawiać mi radość. Nawet ten powrót bez ryby , pomimo iż byłem już nieźle zmęczony, nie był w stanie zmienić mojego nastroju. Zwłaszcza, ze w niedługim czasie udaje się wyholować piękna i również bardzo charakterystyczną rybę, o przydomku – Wielkogłowy.
Do wieczora jednak tracimy jeszcze dwa karpie. Z tego samego miejsca, po prawej od wyspy, miejsce które podnęcałem delikatnie wcześniej. Wiedziałem już , ze nie będę tam trzymał zestawów na noc, za duża ilość zaczepów i zbyt głęboko by moc potem uwolnić jakoś rybę. Łowienie tam wymagało siedzenia przy kijach, można powiedzieć na sztywno. Niestety spać tez trzeba. Zanim jednak udaliśmy się na spoczynek udało się wyholować jeszcze jednego karpika.
Po czym postanowiłem dwie wędki umieścić na otwartej wodzie, w miejscu które wcześniej oznaczyłem i systematycznie cos podrzucałem. Liczyłem się z tym, ze szanse są znikome, ale nie chciałem bezsensownie kaleczyć moich potencjalnych zdobyczy. Trzecia wędką natomiast postanowiłem zapolować na jesiotra. Gdzieś tam w miedzy czasie pomyślałem , że byłoby super pokazać bratu prehistorycznego zwierza.
-Tak. I co jeszcze? Nie za dużo byś chciał?
-Spróbować warto.
Zanim zasnęliśmy , gawędziliśmy dobra chwile, głównie o naszym sukcesie i o tym co nas może jeszcze spotkać. Zaplanowaliśmy tez nazajutrz krótką wycieczkę w połączeniu z uzupełnieniem zapasów.
To był naprawdę dobry dzień.
Moje przypuszczenia co do oczekiwań ze środka wody się spełniły. Noc minęła spokojnie, dzięki czemu przynajmniej wyspaliśmy się jak należy. Rano po śniadanku, zwijamy wędki i pożegnamy się z naszym obozem na ładnych parę godzin. Wizyta w najbliższym hipermarkecie.. boże jak ja tego nie lubię ….ale na szczęście szybko się z tym uporaliśmy i zapasy uzupełnione. Korzystając z okazji postanowiłem pokazać Markowi urokliwą okolicę. Jezioro położone jest w dolinie Loary, słynącej z pięknych krajobrazów, który licznie zdobi ciekawa architektura z pięknymi zamkami na czele jak i zmieniającej swe oblicze niczym kameleon- królowej francuskich rzek samej w sobie.
Co by nie zrobić z materiału albumu, ograniczę się bardzo z wklejaniem fotek z tej wycieczki. Poniżej panorama ze wzgórza w miasteczku Châteaudun, kilka minut jazdy od jeziora.
Heh, żeby tak karpie miały taki przyrost jak mój młodszy braciszek..! Wracamy do obozu. Na szczęście wszystko zastaliśmy na miejscu i możemy nadal beztrosko oddawać się naszej pasji. Zmiana pogody po części tłumaczy wczorajszą ,wzmożoną aktywność ryb jak i dzisiejszy jej spadek. Na odjazd czekamy do późnego popołudnia, no i kolejna rybę udaje się wyjąć z podwodnych chaszczy.
Warto było czekać.
Tego dnia miał to być jedyny sukces.
Podczas zasiadki popisywałem trochę z Krystianem. W jednej z wiadomości, oznajmia mi :
-Dziś w nocy cos się wydarzy.
-A co tu się jeszcze może wydarzyć? Zmiana pogody, jezioro wydaje się być znowu martwe. Nie pierwszy raz kiedy Krystek coś „przeczuwa”.. he he
Wiadomość szybko wyleciała mi z głowy.
Na noc , z uwagi na spadek aktywności i po części z lenistwa, jedną wędkę zostawiam koło zatopionego drzewa, pozostałe już prawie schematycznie na bezpieczną strefę otwartej wody. Po dość długim dniu z przyjemnością wtulamy się w śpiworki i lulu. Po bliżej nieokreślonym mi wtedy czasie budzi mnie piiiiii…. Wybiegam z namiotu, w międzyczasie patrzę na zegarek, jest tuż po pierwszej.
-Nie jest źle trochę pospałem.
Dobiegam do wędki, która już zdarzyła ucichnąć…
-Tylko nie to, to ta spod drzewa ! Będzie problem.
Trzeba było płynąć…. Po morderczych kilku minutach, w których to o mały włos nie zaliczyłbym kąpieli, udało się jakoś uwolnić rybę i spróbować doholować. Trochę za nią popływałem , by w końcu ujrzeć ja w podbieraku…uff. Teraz jeszcze tylko obrać dobry kurs i trochę powiosłować, obudzić Marka, zaaranżować jakąś foto sesję i spaaaaac . Dobry plan, który szybko i bezboleśnie udało się zrealizować.
Z ogromna przyjemnością wróciłem do snu. Jednak nie było mi dane zbyt długo rozkoszować się tym stanem. Jak się potem okazało, po około dwóch godzinach budzi mnie znowu piiii, ale nie takie zwykle piiii…Szybkość z jaka jechało i dźwięk wolnego biegu wywołał u mnie tylko jedna myśl – jesiotr ! Podbiegam do wędki, podcinam i po chwili już jestem pewien, tak to sturgeon. Podczas holu przypomina mi się wiadomość od Krystiana… heh.
Jesiek jak to jesiek, daje popalić aż milo. Hałas podczas holu budzi brata, a ten będąc świadkiem kilku wyskoków i widowiskowych odjazdów, z niedowierzaniem pyta:
-Adi , co to jest?!?
-To jest jesiotr, ryba która chciałem Ci kiedyś pokazać. Miejmy nadzieje, że uda się tym razem…
Oddaje wędkę bratu , by choć przez chwile mógł poczuć te dzikość na jej drugim końcu. Szybko jednak wracam na pozycje, bo to nie przelewki i ciężka charowa. Po paru minutach zmagań, jedzie na drugiej wędce! Marko tnie i zaczyna hol ! Niesamowita dla mnie chwila!
Z uwagi na charakter pierwszej części materiału jak i rozmiar tego, pominę szczegóły holu.
Tak więc po jakimś czasie……… udaje się nam poczuć smak zwycięstwa.
Polów Marka okazał się być .. niespodzianką. Poniżej „baby-cat”.
Długa i pełna wrażeń noc sprawiła iż przywitał nas późniejszy niż zwykle poranek. Ostatni dzień, jutro o tej porze będziemy już w drodze…. Starałem się nie myśleć o tym za dużo i cieszyć się chwila. Meteorologiczna huśtawka zafundowała nam całkiem fajna pogodę. Próbowaliśmy jak zwykle w dzień, w sprawdzonych już miejscach. Na efekty trzeba było kilka godzin poczekać, ale było warto.W przeciągu dwóch godzin udaje się wyjąć jeszcze jedna piękną rybę, miał to być ostatni karp tej wyprawy.
W sumie tego dnia doprowadzamy do remisu, bo tracimy również dwie ryby. Do wieczora nic się nie dzieje. Noc …jakby wiedziała, ze przed długą droga potrzebny mi sen okazała się być łaskawą i cichą. Najwidoczniej tak miało być.
Z trudem przyjdzie mi się pakować i zostawiać te piękne chwile za sobą, głownie z uwagi na to , ze na wypad w takim towarzystwie będę musiał długo czekać. Podsumowując te kilka kartek wędkarskiego pamiętnika ,dochodzę do wniosku ze była to moja zasiadka życia. Kilka wędkarskich aspektów w polaczeniu z moimi relacjami z dużo młodszym bratem , który okazał się być znakomitym kompanem, złożyły się na bardzo ważny obraz , który w mej pamięci zostanie na zawsze, a zasiadka stanie się niepowtarzalną i wyjątkową.
Cos do czego z wielka przyjemnością będę kiedyś wracał, być może stad tak szczegółowy foto- opis i trochę osobisty charakter.
Pakowanie przebiegło dość sprawnie. Jeszcze się tylko pożegnać z Frankiem i pora ruszać. Przed nami kilka ciekawych miejsc do odwiedzenia i dluuuuga droga.
Marku… Nie mogę się doczekać do naszej kolejnej wspólnej wyprawy! Do następnego razu !
Z wędkarskim pozdrowieniem
Adrian Błaszczyk
15lat …… minęło
15lat minęło ........ #PFWK Co by było gdyby ??? nie było niczego. Wiary, nadzieii i miłości. Szacunku, pasji przez prawdziwe P, szansy którą cały czas otrzymujemy,...
Miłość, Szmaragd & Family VOL2 – #szmaragdowystaw
Miłość, Szmaragd & Family VOL2 Mówią, że rodziny się nie wybiera. Tą sobie wybraliśmy. Przyszywany wujek, ciocia, brat, siostra a tak naprwdę grupa obcych ludzi a jednak...
Family Carp Gajdowe 2024
Family Carp Gajdowe 2024 Nic nie dzieje się bez przyczyny, Wszakże nagroda z "Kruszyniady Karpiowej" musi trafić w dobre ręce. Skąd ta pewność ??? 11 Lat organizacji imprez, brak...
Jerzyn – Przyjacielskie Klimaty
Jerzyn - Przyjacielskie Klimaty Przed wyjazdem z Przemkiem pytanie " Jaki charakter wyjazdu" ? Chill - oczywiście , chciałbym nie robic nic na ile to się uda. Hmmm - ja nie mogę,...
Życiowe Dobro #klasztorne
Życiowe Dobro #klasztorneZa życiówką można gonić bądź na nią cierpliwie czekać. Najlepsze w tej całej zabawie jest to, że każda forma próby jej pozyskania nie gwarantuje sukcesu,...
Kolorowy Brak Snu na Czarnym Stawie
Kolorowy Brak Snu na Czarnym StawieSwojej sympati dla działań Polskiej Federacji Wędkarstwa Karpiowego nie kryję, ale przez kilka dni rozważań jak bym chciał by wyglądał ten...
Dzieło powstałe z ………….. Sentymentu
Dzieło powstałe z ........... sentymentuPortal dla ludzi z pasją a przede wszystkim dla moich przyjaciół. Propozycja z kategorii " nie do odrzucenia", mająca na celu ocelenie od...