Back The Primitive
Celem wyprawy było jezioro, położone miedzy Paryżem a Le Mans, w pięknej dolinie rzeki Loire. Powierzchnia to około 15 hektarów głębokością wahającą się miedzy 1.5 a 3m.Porastajace brzegi zbiornika drzewa, zatoczki jak i malownicza wyspa sprawiają ze ten 80-cio letni zbiornik robi naprawdę mile wrażenie. Jednak pozostałości po zatopionym lesie, w różnych częściach zbiornika, ogromne zatopione głazy, wpadające do wody konary i połamane drzewa, sprawiają że zbiornik nie jest łatwym, jeśli chodzi o hole dużych ryb. Jeziorko bogate jest tez w naturalny pokarm, ochotka, raki czy muszlowate występują tu w dużych ilościach.
To wszystko składa się na to, że te najstarsze z cyprinusow, a pływa tam kilka naprawdę starych odwiedzają maty dość rzadko. Nie mniej jednak malowniczość zbiornika i szansa na spotkanie z rybą życia robi swoje i przyciąga zapaleńców lubiących takie klimaty, jak magnes. Przez anglików, choć nie jest aż tak znane na wyspach, określane jest jako „real old-school venue”. W większości jednak oblegane jest przez belgów i holendrów. Rezerwacji dokonaliśmy też przez belgijska firmę. Wyjazd ten zaplanowałem już jesienią ubiegłego roku. Planowo miałem spędzić sielankowy tydzień wraz z żonka na pięknym francuskim jeziorku i oczywiście zmierzyć się z większą rybą, których notabene na wyspach jest jak na lekarstwo. Nie dalej jak na miesiąc przed urlopem dowiaduje się o niejasnym terminie operacji na która czeka żonka… i niestety musi zostać w domu. Pierwsza myśl jaka mi się nasunęła to telefon do Krystiana…po krótkiej rozmowie wszystko już było jasne, jedziemy razem Kamień spadł mi z serca, bo choć lubię samotne zasiadki to z reguły jednak krótsze i nie tak daleko od domu, zacząłem się obawiać ze dziesięć dni w totalnej samotni tak mnie wypustelni ze ciężko będzie wrócić do realu….a co jak się spodoba?….Jeszcze gorzej dla mojej i tak już dobrze nadgiętej psychiki…
Dni spędzone na rozmyślaniach na temat zasiadki ,przygotowaniach i oczywiście pracy, jakoś zleciały i zanim się obejrzeliśmy ,byliśmy spakowani i gotowi do drogi. No to jazda. Prognoza pogody nie wróżyła nic dobrego, mimo to byliśmy dobrej myśli i humory dopisywały. No to nadszedł czas wyprawy….. Ja, zmobilizowany przez Adriana parę tygodni temu, nieprzygotowany. Ale co tam. Ahoj przygodo! Było wesoło dopóki nie przekroczyliśmy granic Francji…
Minęły wieki od czasu gdy zjechaliśmy z promu. Mała, kręta, opuszczona przez Boga droga… Białe pasy, które miały wskazywać kierunek, były teraz tylko szarym, zapomnianym cieniem. Chmurzyska skłębione w mroczną masę, potężny huraganowy wiatr i deszcz przygniatały nasze japońskie autko, naszą ostatnią barykadę. Huragan, noc , bezludzie… Tom tom, w momencie gdy zapaliła się kontrolka rezerwy, wskazywał 1.5km do stacji. Który to już raz? W mijanym właśnie miasteczku, jak w poprzednich, zero życia, zero światła. 800 metrów do stacji. Pewnie kolejny martwy, pozbawiony energii punkt na mapie huraganu. 300 metrów. JEST SWIATŁO! Będziemy mogli jechać dalej… Nie mam pojęcia jakim cudem udało nam się w końcu dotrzeć do celu.
Cala drogę , a było tego trochę, spędziliśmy na długich rozmowach na różne tematy. Jednym z nich były jesiotry. Na spotkanie z jakimś mamy szanse gdyż kilka z nich zamieszkuje Vaumigny. Wspomnieliśmy też nieśmiałe o największym z nich który przez dość długi czas był rekordem Francji. Przygotowani z jedna wędką, głównie pod ten gatunek, mieliśmy cichą nadzieją na spotkanie z jednym z tych starych dostojnych wojowników. Była to też jakaś alternatywa na wypadek gdyby karpie nie chciały współpracować, szansa na złowienie większej ryby i zaspokojenie wygłodniałego po zimie ducha walki….
Wiedzieliśmy, że tam mieszka…
Wszyscy wiedzieli. Mimo to żył z dala od błysków fleszy. Gardzący powielaniem jego wizerunku na okładkach byle karpiowych bulwarówek. W końcu nie był karpiem. ON wzbudzał strach i podziw. Przecież był królem; królem w karpiowym jeziorku…
W Kanadzie byłby pewnie jednym z wielu, ale tutaj musiał być świadomym swojej wyjątkowości. Wędkarze niewiele o nim mówili, choć niewątpliwie intrygował każdego. My również nie wymawialiśmy jego imienia. Zupełnie jakby jakaś pełna szacunku trwoga i cicha nadzieja na audiencje u władcy, spowodowały zmowę milczenia.
Kilku szalonych wędkarzy, którzy wraz z huraganem przybyli tego poranka nad jezioro wiedziało o fortyfikacji stworzonej przez samą Naturę w postaci dziesiątków zatopionych drzew, ogromnych głazów ,kamiennych wypleceń… Byli oni również całkowicie świadomi, że możliwość choćby tylko ujrzenia GO w dużym stopniu zależała od jego chwilowych kaprysów. Podobno nielicznym szczęśliwcom pozwalał się doholować do brzegu niemalże bez walki; niemalże…
Natknęliśmy się co prawda na wielki baner reklamowy, chociaż zamieszczony tam został pięć lat wcześniej: Rekord Francji, złowiony na kulkę super magic (szyld firmy, fota wyczynowca)
No proszę, nawet karpiarze ostentacyjnie gardzący każdą inną zdobyczą, odczuli obowiązek pochwalenia się.
Jak już wspomniałem, nie był karpiem, a jednak przyciągał wędkarzy z całej Europy. Zainteresowanie, które wzbudzał sprawiło, ze w kilku innych jeziorach pojawili się jego bracia podobnej wielkości i majestatu. Niemniej to ON pozostał najbardziej znanym i najpotężniejszym władcą Francuskich jezior. Zamieszkała przez niego woda pozostała zaś dzika, nieuładzona, pełna butwiejących przeszkód i niezliczonych kryjówek, w których mógł się schronić ów straszliwy wojowniczy król Acipenser Transontanus. Nie żaden sterletowy pomieszaniec z próbówki, ale ON sam w swojej majestatycznej postaci.
W jeziorze pływało tez kilkoro jego rosyjskich pobratymców, ale ci, choć niewątpliwie byli twardymi przeciwnikami, nie dorównywali mu rozmiarami i walecznością.
Marzyliśmy o stoczeniu tej zwycięskiej walki, odkąd po raz pierwszy udaliśmy się do Francji, kiedy to szczęsny Adrian jako jedyny pokonał jednego z królewskiego rodu. Swoją drogą nie sądzę, żeby ich waleczność była możliwa do opisania prostymi słowami. Miliony lat przystosowywali się do zmagania się z przeciwnościami oceanicznych prądów i górskich rzek. Patrząc na te imponujące okazy nie można pozbyć się wrażenia, że bardziej przypominają prehistoryczne dinozaury bądź opancerzone rekiny, aniżeli karpie, które w kontraście z nimi wydają się jakieś takie.Do dziś pamiętam to zdumienie i dumę rozpierające Adriana, gdy po raz pierwszy w życiu złowił króla. To była czysta magia…
.Brak snu coraz bardziej dawał się mi we znaki. Jakoś udało mi się rozbić na stanowisku numer trzynaście.
Cóż, szczęśliwy numerek; najmniejsze stanowisko nad całym jeziorem. Nad byle stawikiem znajdowałem sobie więcej miejsca… Wędki się zmieściły i to wszystko. Od namiotu musiałem zjeżdżać 2 metry po błocie I kamieniach by dotrzeć do wody. W tej wspaniałej aurze, kiedy oberwanie chmury nr. 24 uderzyło na nas z cala silą, wiatr prawie porwał Adriana z jego brolly. Ja zostawiłem parasol w samochodzie, namiot przybiłem na 20 szpilek. Pośpiesznie, niemal na oślep wywiozłem łódeczką zastawy na wodę. Marzyłem tylko o tym, żeby zamknąć się w namiocie i spać, spać, spać.
’Jutro, jeżeli pogoda na to pozwoli, postaram się coś zdziałać’ – pomyślałem. Zawinąłem się w śpiwór po czubek głowy i
trwałem w bezsenności, gdyż szalejące na zewnątrz żywioł poważnie zagrażał mojemu wątłemu schronieniu. Przy każdy podmuchu huraganu z towarzyszącym mu oberwaniem chmury drżałem w obawie, że mój namiot zostanie rozniesiony na strzępy. Ostatecznie jakoś udało mi się zasnąć.
…Spałem jak niemowlę, gdy w środku nocy obudziło mnie uporczywe 'pi pi pii’ sygnalizatora. W lewym bucie na prawej stopie wypełzłem z wilgotnego namiotu. Natychmiast skurczyłem się do rozmiaru myszy.
Wiatr i zimno omalże nie powykręcały mi kości, ale chociaż przestało lać. Zaciąłem to dziwaczne branie. 'Coś jest. Na pewno nie karp, ale waleczne’ pomyślałem. Chwilę później wyciągnąłem swoją pierwszą zdobycz: leszcz, 4kg. Nawet się ucieszyłem. Przypomniał mi ze jestem 'na rybach’. Zważyłem swój łup, strzeliłem beznadziejną fotkę na macie, by pokazać Adiemu i już, niemalże instynktownie chciałem popędzić do rozgrzanego pewnie jeszcze śpiworka, gdy udręczony resztkami poczucia obowiązku pomyślałem: 'Najpierw zarzucę’. Nawet nie zmieniłem przynęty, nie założyłem malutkiej siateczki PVA i przez myśl mi nie przeszło by bawić się łódeczką.
Machnąłem, niedbale napiąłem żyłkę. SPAĆ !!!
I… znowu obudziło mnie znajome 'pii pi piiii pi pi’. Branie trochę odważniejsze. Zaciąłem…hmm.. Leszcz… 'jest mi zimno i chce spać!!!’ – kołatało mi się po głowie.
II… Leszcz większy niż poprzedni i jak na złość, niezwykle żywiołowy; bynajmniej nie zamierzał poddać się bez walki. Wparował mi wprost we wszystkie wędki. Może i zyciowka, ale bylem tak wściekły ze zmęczenia, ze odhaczyłem go w wodzie, nie myslac o warzeniu czy ładnych forteczkach
Zawahałem się na chwile, czy oby na pewno zarzucać dalej. Miałem na tej wędce kulkę o aromacie sałatki z dwuletniego śledzia i ogórka kiszonego.
Tymczasem na innych wędkach przybranych w kulkę o aromacie kokosowo ananasowym, spokój.
Rzuciłem kiszonego, nawet go nie zmieniając. Skok w śpiworek i spatku…
Wtem, znowu, 'pi pi pi pi pi pi piii pi’. Cholera, SPAĆ!!! I na powrót ta sama mozolna procedura: wypełzanie z namiotu, zjazd po błotnistych kamieniach i krótka, choć intensywna walka.
Niemniej to jeszcze nie to…
’Znowu kiszony. Kulka rzeźnik’.
Po chwilowej szarpaninie wyciągnąłem suma, 4 5 kg. 'Wystarczy na dziś’ pomyślałem, zwinąłem wędkę, oparłem ją o namiot i poszedłem spać. W tym momencie, a jakże, na powrót zaczęło padać. Nagły spadek ciśnienia, objawiający się intensywnym pulsowaniem w okolicy moich skroni i oczodołów, przyprawił mnie o depresyjny nastrój. Kiedy przypomniałem sobie gorączkowe przygotowania do wyprawy, całą drogę, którą pokonaliśmy z Adim i, co gorsza, brak możliwości powrotu przed upływem tygodnia, byłem naprawdę bliski płaczu.
Zmobilizowałem w sobie resztki woli walki i powiedziałem sobie: Siedzę po uszy w gównie i jeszcze mam nie łowić? Łowić… hmm trzeba zanęcić, położyć zestaw w dobrym miejscu… To niemożliwe, ale niech chociaż wędka leży w wodzie… , po czym przystąpiłem do działania.
Sięgnąłem do torby i wyskrobałem słoiczek zadipowanych kulek. Na powrót poczułem smród dwuletniej sałatki ze śledzi i kiszonych ogórków tak intensywny, że aż gryzący w oczy, które zaczęły łzawić. Zmusiłem się, żeby otworzyć je szerzej. 'Nie wiem co w tym ryby widzą, ale ten zgnilec będzie zawsze ze mną’ przeszło mi przez myśl.
Machnąłem wędką. Żyłka zahaczyła o mokre palce i z hukiem rąbnęła jakieś 30 metrów ode mnie.
’I dobrze’ powiedziałem do siebie ze złością, 'niech leży, przynajmniej będę miał spokój’. Wślizgnąłem się do namiotu, zwinąłem w kłębek i zasnąłem.
…
’Piii piii pii pi pi pi pi pi pi pi pi pi pi’. Nie mogłem spać za długo, ale, dla odmiany musiało mi się śnić coś bardzo słonecznego, bo za cholerę nie chciałem wstać. Na pewno kolejny leszcz… Zero paniki. Ubrałem grubsze buty, spodnie, zarzuciłem polar, przeciągnąłem się i wypełzłem na spotkanie z potężnym wiatrem. Po wyjsciu z namiotu mila niespodzianka. Wiatr huczał, ale nie był to już huragan i nie padało. 'Da się żyć’
.
Złapałem za wędkę niedbale, mając cichą nadzieję na puste branie leszczyńskiego. Przekręciłem korbką, wolny bieg przeskoczył, lekko uniosłem mój kijek 3lb i poczułem tępy opór. Minęła dłuuuuga sekunda i wtem… jedyne do czego mogę to porównać do zderzenie z rozpędzonym pociągiem. Ogromna siła, ogromna prędkość nagle i znikąd.
Jakoś zdążyłem zacisnąć rękę na wędce, zaprzeć się nogami i poluzować hamulec, a wszystko w celu aby to COŚ nie wciągnęło mnie na wpół przytomnego do wody. Po raz kolejny skisły śledź.
Z wytrzeszczonymi galami podziwiałem prędkość, z jaką ryba wyciągała trzeszczącą żyłkę.
Stałem jak wryty kibicując mocy, która sobie ze mną pogrywa…. Instynktownie przypomniałem sobie o palach, które znajdowały się jakieś 120 od brzegu na wprost mojej lewej wędki. Ryba pruła wprost na nie. Automatycznie chwyciłem za szpulę, ale mając mokre ręce nie byłem w stanie jej utrzymać, choć ściskałem naprawdę mocno. Całą swoją siłę skupiałem już tylko na utrzymaniu wędki. No dobra… jeszcze sekunda, dwie i, będzie po wszystkim…
Na szczęście dla mnie, stumetrowy sprint ustał. Ryba niespodziewanie odbiła w lewo, na chwilę się zatrzymała i jakimś cudem wyminęła podwodne pale. Chyba mu się nie spodobały…
Nagłe przyspieszenie i znów chwila przerwy.
’Czy to możliwe, żeby to był ON? Raczej nie… ale ta siła…’ zacząłem analizować ostatnie minuty.
Postanowiłem się zmobilizować. Znów złapałem za szpule i pomału, pomału próbowałem podciągnąć…
Wędka wyginała się tak, jakbym próbował ją połamać. Jeszcze odrobina i
lekko go ruszyłem…metr, półtora… zacząłem zwijać. I ponownie, metr, półtora, idzie, pompujemy! Wtem gwizd hamulca!!!
To mógł być ON, a zatem opłacało się rozważyć, czy nie lepiej grać nieco bardziej na jego zasadach. Znów przerwa, tym razem postanowiłem nie prowokować upartej zdobyczy gdyż zdawałem sobie sprawę, że mogło to fatalnie odbić się na moim sprzęcie. Czekałem, czekałem… tak, jak ON nakazał i zadziałało!
No cóż, utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że niewątpliwie miałem do czynienia z weteranem, który nie po raz pierwszy znalazł się na haku. Tu niezbędna była taktyczna cierpliwość.
Pośpiech mógł zniweczyć wszystko.
Ryba znów zaczęła pływać. To w lewo, to do brzegu, to znowu w prawo. Znów 100 metrów w lewo i 50 w prawo, a wszystko przy akompaniamencie gwiżdżącego hamulca. To mocniej, to słabiej, to spokojnie, to znów w szalonym ferworze półmetrowego szczupaka zaciętego na dwumetrowej żyłce i tak bez końca…
Nie dawał się jednak przyciągnąć. Odrobinę przewago zyskiwałem tylko, gdy podpływał sam. Niemniej żyłka była bez przerwy napięta jak struna tak, że zdawała się, że w każdej chwili może strzelić kończąc tą nienormalną batalię. Nie wiem jak do tego doszło, ale po jakimś czasie mój przeciwnik, zupełnie jak w chwili zacięcia, znów znalazł się 30 metrów ode mnie.
’To nie może być ON, za łatwo poszło’ pomyślałem … Sam nie wiem dlaczego, ponieważ przyglądając się całemu zdarzeniu wstecz zdałem sobie sprawę, że musiało minąć przynajmniej pół godziny. Znów chwila odetchnienia i po chwili wahania zdecydowałem się wezwać odsiecz. 'Adrian, Adrian… Adriaaaaan!!!’ wrzasnąłem i odpowiedziała mi martwa cisza. Biedak, wykończony podróżą, spał jak zabity. Zrozumiałem, że mogłem liczyć tylko na siebie.
Nie mam pojęcia, czy ryba usłyszała moje krzyki, ale nagle nastąpiło coś niemożliwego do opisania.
Pomimo że podkręciłem hamulec znacznie mocniej, niż przy zacięciu i poważnie obawiałem o to, ile mój sprzęt był jeszcze w stanie wytrzymać. Kolejne, o wiele gwałtowniejsze szarpnięcie pociągu i wtem pęd ryby stał się niemalże nierealny. Hamulec kołowrotka wydał z siebie inny ton. Ja zaś byłem zmuszony stać z dwoma rękami wyciągniętymi przed siebie i dłońmi związanymi na kiju, z dolnikiem opartym na własnym udzie. W latarce zobaczyłem PARABOLĘ: dolnik wygięty do kołowrotka, szczytówka niemal dotykała wody.
Nie miałem już wątpliwości, to musiał być ON, król, w dodatku w nader bojowym nastroju.
Bynajmniej nie zamierzał dać za wygraną. 'Może jeśli poluzuję hamulec to się nieco uspokoi?’ zadałem sobie pytanie. Ale ile można?
Szedł coraz szybciej, coraz mocniej, coraz dalej. Nie robił już żadnych przystanków, kółek o 50 metrowej średnicy, nie było krótkich ataków wściekłości i delikatnych nawrotów w moją stronę, które dawały mi nadzieje na szczęśliwy finał. On po prostu gnał wściekle przed siebie, zdecydowany oswobodzić się za wszelką cenę. Ja, pomimo sprzętu, który bez problemu pozwoliłby mi wyciągnąć ogromnego karpia, czułem się kompletnie bezradny w tych zmaganiach z wściekłym żywiołem. Z naprężoną do granic oporu żyłką i żyłami napęczniałymi od ogromnego wysiłku tkwiłem tam z wędką wygiętą w parabolę. Kolejne 150 metrów, a ryba szła dalej.
W tym momencie nastąpiło coś co po prostu nie mogło się zdarzyć. Na tyle wrażeń tej nocy, to nie mogło być prawdą.
.
BRANIE NA DRUGIM KIJU!!! I to tym rzuconym 20 metrów od pali. Nie mogłem w to uwierzyć.
Staw w niegdyś wybitym barku zaczął mnie palić żywym bólem.
’Naprawdę masz niezwykłą moc, a może to to zmęczenie…’ powiedziałem do siebie. Przez ostatnie 40 godzin nie mogłem spać dłużej niż trwała ta bitwa.
Spojrzałem na wysnuwającą się żyłkę na drugiej wędce. Kokosowy ananas, to musiał być karp.
Zdobyłem się na bolesne podsumowanie sytuacji, w której się znalazłem.
Jak dotąd przegrywałem każdą rundę z jesiotrem, do tego miałem branie na drugim kiju. W jeziorze zaś znajdowały się miliony zaczepów. Ryby na obu wędkach zdecydowały się płynąć w największą ich kumulację, a ja stałem coraz bardziej bezradny, niemal pokonany…
Dokręciłem hamulec na wędce z drugim braniem na tyle mocno, by nie poleciała z podpórek. Niemniej ryba nic sobie z tego nie robiła. Zdezorientowany, zdecydowałem się porzucić wędkę z domniemanym karpiem i powrócić do starej walki. Nawet się, nie zorientowałem kiedy sprint ustał. Znowu zaczął krążyć, ale tym razem w promieniu około 200 metrów.
Jakby się dobrze rozeznał to mógłby okrążyć pale i jeszcze zahaczyć o wysepkę… Przeczytał moje myśli i znowu zaczął szaleć. W lewo, w prawo, nie wyciągał już żyłki ale ciągle był nie do zatrzymania i plywał gdzie chciał. Niekończąca się opowieść. Po jakimś czasie, nieświadomy zbliżył się do mnie na jakieś sto metrów. I znowu odbił.
Gwizd hamulca sprawił ze skurczył mi się żołądek…
I wtedy się ukazał… Władca Jeziora.
Potężny huk rozerwał wodę i pomimo wiatru usłyszałem echo odbijające się od drzew. Wyskoczył, nie wyłożył się, ale wyskoczył cala silą i mocą wysoko nad wodę. Oczyma wyobraźni
zobaczyłem ogromne karpie I jesiotry, które z głowami pochylonymi w dól oddalały się z pola bitwy. To ON król jeziora zademonstrował władzę i siłę. Nie tylko swoim podwładnym, ale i nam, oniemiałym wędkarzom.
Przeraziła mnie odległość. Dobre 100-150 metrów na lewo, nie dalej niż 50 metrów od brzegu. Przecież tam łowią!
Zaraz zgoli ich wędki! Jednak nadal nic nie mogłem zrobić.
To chyba jego najgorszy dzień….
Ale musiałem coś zrobić. Znajdował się teraz bardzo blisko brzegu, gdzie na pewno były zaczepy.
Ta walka trwała już pewnie z godzinę, musiał być zmęczony..
Postawiłem wszystko na jedna kartę. Dokręciłem hamulec i zacząłem pompować. Nie mogłem jednak go podciągnąć nawet na centymetr, ale i on już nie wyciągał żyłki.
Przymurował mocno do dna…
Stałem tak z parę minut pomału napinając żyłkę coraz mocniej. I wtedy zdałem sobie sprawę ze nadszedł ten moment…
To był koniec.
Znalazł drzewo, skałę, zaczep. Martwy opór.
Czy ten zaczep miał uwolnić jego czy mnie?
Nie wiedziałem.
Nie miałem ani łódki, ani spodniobutów.
Totalna amatorszczyzna; wczasowicz na rybach.
’Pójdę po niego’ pomyślałem. 'Za zimno by się czołgać po wodzie 200 metrów, ale pójdę…. Pewnie się urwał…. ale jest już zmęczony. Może odpoczywa…’ myśli jak szalone pędziły mi przez głowę. Stałem tak z nadzieją na cud, co trwało całą wieczność. Nagle z otumanienia wyrwał mnie dźwięk sygnalizatora, który przecież piskał już długi czas.
Całkiem zapomniałem! Upewniłem się ze mam zaczep i odrzuciłem wędkę w krzaki. I tak nie byłem w stanie nic zdziałać w tamtej chwili. Poczułem się pokonany w tej walce i postanowiłem wszystkie siły zmobilizować na drugim kiju.
Złapałem wędkę z karpiem…Nie mogło być inaczej. ZACZEP!!!
Myślałem że się pożygam.
Jeszcze zawinięty w tak dziwny sposób, że czułem rybę, a nie mogłem jej podciągnąć.
Zacząłem się zapadać. Poczucie bezsilności, wyczerpania, bezsensowności tej sytuacji.. Miliony myśli zlały się w jedno pytanie: PO CO ?
Stałem tam całkiem sam. Chyba nigdy nie bylem taki samotny. Błazen, amator. Nie była to przygoda. Był to najgorszy dzień mojego życia, a jeszcze nie świtało. Nie tak wyglądało moje marzenie o wyprawie po wielka rybę:
W promieniach słońca i prywatnej chwały, z łatwością i gracją pokonać potwora. Marzenie dziecka zmieniło się w koszmar starego faceta. Nie tak miała wyglądać epicka walka, ze stworem któremu gotów jestem złożyć pokłon, walka z której każda sekunda zostanie w pamięci.
’Dzisiejszy dzień się już nigdy nie powtórzy’ powiedziałem sobie. I bynajmniej nie myślałem o błędach jakie popełniłem. Po prostu postanowiłem zrezygnować. Porażka, wręcz kataklizm. Ze wszystkich stron.
Już nigdy, zmarznięty, wyczerpany, nie będę stal jak idiota w totalnych ciemnościach.
Noce będę spędzał w ciepłym domciu. W słoneczne dni wyskoczę na stawik, połowić leszczyki, nie dla mnie surwiwalowe wyczyny i zmagania z prawdziwymi podwodnymi potworami.
Stałem odrętwiały, wpatrzony w wodę, ale moja dusza padła na kolana płacząc.
’Zdarza się, nie pierwszy raz i nie ostatni. Na błędach człowiek się uczy’ starałem się pocieszyć sam siebie.
Nie pomagało.
Tym razem było inaczej.
Może to zmęczenie. Może magia króla jeziora…
Czułem, że zapadałem się coraz głębiej…. Nie wiem ile czasu minęło i po co to zrobiłem.
Obudziłem Adriana: 'Pomóż mi’.
Przyszedł, popatrzył. 'Pomóc w urywaniu żyłek?’ – spytał mnie spojrzeniem.
Wyglądał na bardziej zmęczonego niż ja….. Nie sprecyzowałem, na czym miała polegać jego pomoc.
Chyba chciałem by mi podał dłoń i pomógł się podnieść po tej klęsce. Nadać jakiś sens temu wszystkiemu.
Chwile się potrząsł, zasapał i wrócił do namiotu.
dwie wędki w zaczepach. Już zapomniałem o tym jak bardzo chciało mi się spać. Bylem napompowany adrenaliną, która teraz spływała.
Ok. 'Urywamy, idziemy spać’.
Zapomniałem o tym by iść po jesiotra. Zapewne już go tam nie było…
’Urwę najpierw tą z karpiem’ zdecydowałem. 'Od razu ja połamię. Złożę na stos z całym sprzętem, podpalę i pojadę do domu na stopa.’
Chwile się tam szarpałem.
Nadal czułem rybę, ale nie mogłem jej przeciągnąć. Owinąłem żyłkę wokół rękawa.
Naciągnąłem i…
Zatrzymał mnie dziwny szum, po mojej lewej.
Obróciłem się, czołówka oświetliła wędkę na której jeszcze przed chwilą toczyłem walkę z rybą życia, na której końcu teraz była tylko wielka drewniana kłoda.
Wędka leżała, tak o, w krzakach, z otwartym kabłąkiem (kiedy ja go otworzyłem?) .
Przyjrzałem się uważnie, myślałem że mam omamy. Że oszalałem do końca i jakieś zapomniane marzenia przelewają się na jawę.
Ale to się działo naprawdę.
Jak? Dlaczego?
Nie wiem kto, lub co.
Fuks? Szczęście? Los? Siła wyższa?
Coś lub ktoś usłyszał moje wycie i podał mi dłoń.
Z KOŁOWROTKA WYSNUWAŁA SIĘ ŻYLKA !!!!!!!!!!!!!!!!
Odłożyłem wędkę z karpiem. Z niedowierzaniem złapałem wędkę na której niedawno ON mnie zaszczycił swoją obecnością, mając nadzieje że wrócił…
Ruszył…. Już nie z taka energią, ale wciąż tam był.
Nie zastanawiałem się nawet pół sekundy. Chwyciłem drugą wędkę z karpiem i przegryzłem żyłkę.
Teraz uświadomił mi dlaczego jest królem i że nim naprawdę jest.
Najpierw mnie pokonał, zmiażdżył moje jestestwo, wywalił wszystko do góry nogami, a teraz mnie reinkarnował, dał mi nadzieję.
Stałem się ofiarą.
Nie, nie, nie.
TO JA JESTEM ŁOWCĄ!!!
’Muszę, muszę, i będę cię miał.’
Złapałem za szpule, zaparłem się i zacząłem ciężkie, powolne pompowanie.
Adrenalina znowu uderzyła. Moc wróciła.
JA JESTEM ŁOWCĄ !!!
POOOOWEEEERRRR!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Metr po metrze, a raczej centymetr po centymetrze, ryba lekkim łukiem zbliżała się do mnie.
Czułem, że ma dość. Przecież to trwało już wieki. Ja wysiadałem, a co dopiero ryba.. ale on nie był zwykłą rybą….
Podciągnąłem go kilkadziesiąt metrów i się zerwał. Poluzowałem hamulec na tyle, by szczytówka wędki nie dotykała wody.
’Zaczyna się od nowa. ’
Ale tym razem ja byłem inny. Albo i on osłabiony dał mi poczucie mocy.
Bylem gotowy na batalię i wiedziałem że wygram, choć jeszcze chwilę temu byłem pogodzony z klęską.
’Czy to się dzieje naprawdę? Dlaczego mam druga szansę?’
Chyba usłyszał moje myśli i się poddał. Miał dość…
10-15 minut później go zobaczyłem.
Stwór, w diamentowej zbroi wykutej przez nieznany żywioł.
Był wodą i skałą bardziej niż rybą.
Rekin? Nie…..
Smok?
Może jego ojcowie są bohaterami legend o smokach?
Tysiące lat temu przecież roiło się od nich w rzekach i były dużo większe. Czasem taki zabłądził w mały ciek i straszył tubylców, a ci straszyli dzieci…Kapłani straszyli smokami dorosłych?
Sam nie wiedziałem, kiedy przemykające mi przez głowę myśli ukształtowały się w wewnętrzny dialog…
’- Tak, smok, a ty jesteś rycerzem w złotej zbroi. Bajki zostaw sobie na dobranoc. Dokończ robotę.
-Robotę? Jaka robotę?
-Masz rybę na wędce. Ostatni etap.
-Jaki etap? Przecież to nie wyścig i żadna robota.
-Obudź się idioto. Co teraz musisz zrobić?
-Niby co?
-… P O D E B R A Ć!!!
Właśnie podebrać !!! Podebrać?? Niby kurwa jak? Mam siatkę na ryby, nie na smoki.
Jakie smoki? Siatka na ryby wystarczy bo jesteś na rybach!!!
No ale…
No dobra. Jesteś giermkiem a to smoczek. Dasz radę.
Nie pora na żarty, to nie jest żaden smoczek i na szali leży moje życie……….
Spojrzał na mnie z boku, podpłynął, spojrzał jeszcze raz, i obrócił się w stronę jeziora.
Zrobił to w takim tempie, z taka silą, że rozcinając wodę pociągnął mnie dwa kroki za sobą
Hamulec zagwizdał jak silnik piły elektrycznej.
Udowadniał mi, że mógł mnie zmiażdżyć, że to on był panem, ale jakby tym razem nie chciał się przemęczać.
Krążył tak z lekceważącym spojrzeniem, co chwila pokazując swoją moc, rozrywając wodę w drobne atomy, jednocześnie wyciskając siódme poty z mojego sprzętu i ze mnie. Robił to tak, jakby chciał się zaprezentować, przedstawić.
’To dla mnie zaszczyt’ chyba powiedziałem na głos.
Wtedy napłynął na podbierak, który nawet nie wiem kiedy wsunąłem do wody.
Co ja w ogóle sobie myślałem? Że sam do niego wpłynie?
Ostatkiem sił naprowadziłem tyle jego cielska nad siatkę, ile się dało.
I co?
I nic
W dwie osoby sztuczka ta może udałaby się z miękkim, ciężkogłowym sumem, ale nie z twardym jak skala mięśniem, okutym w diamentową zbroję.
Zaśmiał się swoim małym dziwnym ryjkiem i lekkim ruchem wysunął łeb z podbieraka (miałem wrażenie, że tylko łeb się tam zmieścił).
W tym samym momencie stałem po kolana w wodzie zapomniawszy o woderach które znajdowały się metr ode mnie (kto by pomyślał?).
W jednej ręce trzymałem wędkę. W drugiej obręcz siatki. W trzeciej ogon ryby. W czwartej jej łeb. Piątą i szóstą ręką wepchnąłem Go do siatki.
Po krótkich zapasach większość ryby znalazła się w siatce, ale metrowy ogon wciąż wystawał na zewnątrz.
Stałem w wodzie, patrząc na malutką skarpę. Dwa metry śliskich kamieni i błota wydawały się wyższe niż Mount Everest.
’Nie wniosę go tam, bo ledwo sam wchodzę i zresztą czy siatka wytrzyma’ zadałem sobie pytanie. 'Przecież nie będę go targał po kamieniach!’
Odłożyłem wędkę, wyjąłem obręcze siatki z rękojeści podbieraka. Lekko zawinąłem, ryba zaczęła się rzucać.
Wysunąłem Go na głębszą wodę gdzie mógł spokojnie stanąć. Uspokoił się.
Delikatnie ułożyłem siatkę w wodzie… puściłem…
Mata leżała na drodze jakieś 5 metrów ode mnie, nie licząc 2 metrowej wspinaczki, po bardzo łagodnym, ale mokrym stoku. Banalne, ale na czas dotarcia do maty zostawiłem dwumetrowa rybę w wodzie!!!
Gdybym był Spidermanem, zwinnym saltem zakończonym śrubą łapiąc matę w locie wróciłbym do ryby w 0.5 sekundy.
Ale ja Spidermanem nie jestem i oszczędzając na śrubach i saltach wróciłem do ryby w 0,05 sekundy
Wtargałem go na matę.
Jedna ręką ciągnąc za siatkę, drugą matę, dowlokłem go na płaską drogę.
Na płaskim jesiotr leniwie się obrócił i otworzył pysk. Jakby chciał mi przypomnieć o moich powinnościach: 'Wyczyść mnie i do wody’ zdawało się mówić jego spojrzenie.
1,2,3,4, i piąty jest mój, 3 zerwane zestawy i jeden hak w głębi pyska. Doliczając kilka świeżych ran po wleczonych za sobą zestawach które sam sobie wyrwał.
’Aha, więc nie tylko ja padłem z płaczem na kolana… no ale i Ty nie masz łatwego życia’ zwróciłem się do niego.
Nie czułem nic….
Nie czułem radości…. Nie czułem już tego szaleństwa, które ogarnęło mnie wcześniej. Nie czułem zmęczenia, nie czułem wiatru, nie czułem zimna. W mojej głowie nie było żadnej myśli…… Oddychałem ciężko i głęboko….
Nagle wyrwałem się z odrętwienia.
’Co teraz? Standard : waga, fota, do wody.’
Adrian miał wagę do 55kg, to powinno było wystarczyć. Zresztą w dupie miałem te cyfry.
Zapiąłem pół ryby w macie. Pobiegłem. Szarpnąłem nieprzytomnego z wycieńczenia Adriana za ramie. Ten wyrwany z najgłębszego snu, łypnął na mnie wielkimi przerażonymi gałami. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zatkało mnie.
Myśli cofnęły się 20 lat wstecz, kiedy jako dzieciak wgapiałem się w kolorowe fotki, gdzie szczęśliwy łowca prezentował króla swojego jeziorka.
Oglądane po kryjomu w nocy kasety VHS z Johnem Wilsonem.
Czytane opowiadania w tygodnikach, które teraz zdychają śmiercią komercji.
Rozbudzone marzenia i sny przez te magiczne wtedy media.
Z czasem, wędkarstwo stało się po prostu sposobem na życie. Ale teraz wróciła cała magia.
Ten moment kiedy się to wszystko narodziło. Tropienie malutkich pstrążków w strumyku, wyłapywanie okonków spod krzaków. Bujany falą spławiczek, wprowadzający w trans, dla nas już zapomniany. I te sny o potworach.
To wszystko wróciło…
Właśnie dobiegł końca sen o potworze.
Nieosiągalnym połowie.
Dwudziestoletni pościg zakończony epicka walką.
To się naprawdę zdarzyło!
Wykrztusiłem z siebie jedynie trzy słowa, bo nie byłem w stanie nic więcej powiedzieć…………..
’Adrian, mam go.’
Gdy usłyszałem „mam go”, z ust całkowicie już, zdawałoby się spokojnego Krystiana, przez chwile pomyślałem sobie ze to On gości u niego na macie. Myśl ta jednak, na mnie wyrwanym z naprawdę ciężkiego snu nie zrobiła większego wrażenia…Jakieś trzydzieści metrów spaceru pokonałem w ciszy, marząc o powrocie do śpiwora. Moje marzenia szybko rozwiała prehistoryczna postać, która przywitała mnie swym dzikim spojrzeniem…wielkość i majestat zwierza, bo takie myśli nasunęły mi się w miejsce słowa ryba, sprawiły ze wybudziłem się już na dobre…Od razu wiedziałem ze to On…Z Krystianem komunikowaliśmy się chyba tylko telepatycznie…ciężko opisać mi w kilku słowach emocje jakie nam towarzyszyły, podczas podziwiania zdobyczy…Pamiętam tylko ze Krystian przypomniał mi, już słownie…, o mojej powinności, czyli aparat i do dzieła. Trzeba to przecież uwiecznić…Bylem naprawdę dumny, ze mogę przyczynić się do utrwalenia na wieki przyjaciela w takiej chwili, łowcy z jego diamentem życia…
Jesiotr odpoczywał jeszcze przy stanowisku dobra godzinę, a może i dużej.
Ogromne zmęczenie nie pozwoliło nam czekać, aż zachce mu się z nami pożegnać, odpływając z dostojnymi ruchami pogrążając się w ciemnej otchłani…Czul się dobrze, po prostu nie miał na to jeszcze ochoty, jakby chciał się odwdzięczyć za oswobodzenie z pozrywanych zestawów i haków, które bez wątpienia mu dokuczały.
Pozwolił nam zachwycać się jego pięknem u brzegów swego królestwa, które choć nie takie jakie sobie mógł wymarzyć, dawało mu schronienie i racje bytu…Zasypiając, oczyma wyobraźni widziałem Stourgeona w jego naturalnym środowisku…
Poranna kawę spędziliśmy na długich dyskusjach na temat naszej wyprawy, a w szczególności minionej nocy i emocji jakie towarzyszyły Krystianowi podczas tej epickiej walki, walki myślę ze nie tylko z ryba… Wtedy tak na prawdę dotarło do mnie to o czym mój kompan pisał w swoim pamiętniku…Cieszę się ze zdecydował się to przelać na papier i do tego jeszcze tym ze mną podzielić. Do lektury wrócę zapewne jeszcze nie raz…
Wracając do naszej zasiadki , planowo karpiowej, ale kto by to rozgraniczał w takiej sytuacji
to niestety nie udało nam się owych karpi tym razem połowic. Pogoda i w głównej mierze wcześniej zaklepane stanowiska okazały się przeważyć na szali w porażce na tej płaszczyźnie. Temperatura wody spadła o trzy stopnie w ciągu kilku dni, potężne prądy wywołane silnym chłodnym wiatrem, często osiągającym sile huraganu, niezliczone ilości oberwań chmur zepchnęły karpie do głębszej zatoki za wyspa, do której dostęp miało tylko kilku wędkarzy, a właściwie dwa stanowiska, z których udało się cos połowic, na śmiałków którzy oblegali resztę zbiornika czekała jednak nierówna walka, na która nie mieli większego wpływu.
Nie poddawaliśmy się jednak do końca i staraliśmy się wykorzystać nasze miejsca jak tylko potrafiliśmy, nie przyniosło to jednak upragnionego cyprinusa. Ale to jest właśnie wędkarstwo karpiowe…Jaki sens miałyby ciągle rybne zasiadki, jak długo potężne emocje, towarzyszące łowieniu okazów tego gatunku wprowadzały by nas w euforie i kiedy przeszło by to w rutynę…
W przeciągu tych kilku dni udało nam się po krotce zwiedzić piękne miasteczko z naprawdę swoistym klimatem :
Jedno z takich miejsc, gdzie chciałoby się wrócić , zwłaszcza ze w okolicy kryje się piękna woda zamieszkała przez dostojne leciwe ryby.
O pogodzie już nawet nie będę wspominał, kilku gości zwinęło się po kilku nocach do domu, nie było łatwo…
Walczyliśmy na przemian z deszczem ,wiatrem… i błotem:
Do tego dochodził ten silny prąd, a wraz z nim wzruszone zielsko:
W międzyczasie próbowaliśmy na różne sposoby udoskonalać swoje metody i patenty.
Jednak wszystko na nic…ciężko zmusić karpia do brania, kiedy go po prostu nie ma w miejscówce…Zbiornik zamieszkiwany jest tez przez sumika karłowatego, który jest udręka na wielu francuskich jeziorach. Ale nawet one nie wykazywały chęci na intensywne zerowanie i nie sprawiały nam większego problemu. Krótkie przejaśnienia pozwoliły jednak uchwycić okiem obiektywu ukryte piękno zbiornika i naszych miejscówek:
Udało nam się tez oprócz kilku dość dużych i dzikich leszczyńskich, dołowić dwa spore jesiotry.
U Krystiana zagościł koleżka o imieniu Obama, jedyny taki pływający w zbiorniku:
>Ciekawa ryba, ale silą i duchem walki znacznie odbiegająca od rasowego diamentowca.
Ostatniego dnia i mi było dane zmierzyć się z dość spora rybka, tym razem rosyjski kuzyn głównego bohatera tej opowiastki:
Co prawda nie główny cel tej wyprawy , ale przynajmniej poczułem satysfakcje z wygranej, emocjonującej walki i sporo adrenaliny, w pogoni to za która opuściliśmy cieple domowe zacisza…
Tak wiec minął tydzień spędzony nad pięknym jeziorkiem, daleko od domu w surowych warunkach. Tydzień podczas którego odpoczęliśmy od problemów codziennego dnia i ogólnie od cywilizacji, znowu mieliśmy szanse nadrobić trochę dystans jaki nas dzieli na co dzień Tydzień, który zapadnie nam w pamięci na zawsze, z wielu powodów…jednym z nich jest na pewno ryba życia Krystiana….Zasiadka bardzo potrzebna, jak z reszta chyba każda, nie łatwa i przyjemna, jak wiele innych i choć nie udało się spełnić wszystkich ukrytych pragnień…, cóż, widać nie można mieć wszystkiego…Ma to tez swoje dobre strony…
Rzadko wracam na wody gdzie udało mi się za pierwszym razem połowic sporo karpi, więc nad te piękne jeziorko wrócę niebawem by próbować swych sil w przechytrzeniu jakiegoś leciwego karpiocha , których kilka tam zapewne pływa. Wyzwania, czyli to co powoduje ze to hobby jest dla nas czymś więcej niż tylko hobby…Jedno się na tej zasiadce zrodziło i bardzo się z tego cieszę…
Dziękuje losowi ze byleś tam ze mną Krystian i ze wytrwaliśmy do końca…
Z wędkarskim pozdrowieniem Krystian Flizikowski i Adrian Błaszczyk.
15lat …… minęło
15lat minęło ........ #PFWK Co by było gdyby ??? nie było niczego. Wiary, nadzieii i miłości. Szacunku, pasji przez prawdziwe P, szansy którą cały czas otrzymujemy,...
Miłość, Szmaragd & Family VOL2 – #szmaragdowystaw
Miłość, Szmaragd & Family VOL2 Mówią, że rodziny się nie wybiera. Tą sobie wybraliśmy. Przyszywany wujek, ciocia, brat, siostra a tak naprwdę grupa obcych ludzi a jednak...
Family Carp Gajdowe 2024
Family Carp Gajdowe 2024 Nic nie dzieje się bez przyczyny, Wszakże nagroda z "Kruszyniady Karpiowej" musi trafić w dobre ręce. Skąd ta pewność ??? 11 Lat organizacji imprez, brak...
Jerzyn – Przyjacielskie Klimaty
Jerzyn - Przyjacielskie Klimaty Przed wyjazdem z Przemkiem pytanie " Jaki charakter wyjazdu" ? Chill - oczywiście , chciałbym nie robic nic na ile to się uda. Hmmm - ja nie mogę,...
Życiowe Dobro #klasztorne
Życiowe Dobro #klasztorneZa życiówką można gonić bądź na nią cierpliwie czekać. Najlepsze w tej całej zabawie jest to, że każda forma próby jej pozyskania nie gwarantuje sukcesu,...
Kolorowy Brak Snu na Czarnym Stawie
Kolorowy Brak Snu na Czarnym StawieSwojej sympati dla działań Polskiej Federacji Wędkarstwa Karpiowego nie kryję, ale przez kilka dni rozważań jak bym chciał by wyglądał ten...
Dzieło powstałe z ………….. Sentymentu
Dzieło powstałe z ........... sentymentuPortal dla ludzi z pasją a przede wszystkim dla moich przyjaciół. Propozycja z kategorii " nie do odrzucenia", mająca na celu ocelenie od...