Więzień Sukowa vol2
Jak tak na to spoglądam to sam nie mogę uwierzyć, że tyle rzeczy jest do przeniesienia a już tym bardziej, że to wszystko jest potrzebne. Przecież jak sięgnę pamięcią jeszcze kilka lat wstecz nie musiałem w planowaniu wyjazdu uwzględniać czasu na transport dom-samochód moich tobołów wędkarskich.
Stoję sobie właśnie przed domem lekko zdyszany, jest noc w okolicach pierwszej, mam głęboką nadzieję, że jeszcze tylko dwa kursy i mój „spacer farmera” dobiegnie końca. Jedyne pocieszenie w tym wszystkim to że 10-15 minut jazdy i jestem nad wodą. Najważniejsze, żeby zająć miejsce przed innymi wędkarzami. Szkoda by przecież było gdyby po tygodniowym nęceniu zamiast łowić ryby człowiek przyglądał się jak inny roztrwania czas starając się łowić po swojemu i niweczyć plan w głowie ułożony. Stąd też taka dziwna godzina wyjazdu a przecież weekend dopiero się zaczyna gdyż mamy piątek a właściwie już sobotę.
Idę po schodach tak sobie myśląc, że gdy tylko przyjadę nie będę się śpieszył a odpocznę, idę z ostatnim kursem, niosę wędki, podbierak to co na wierzchu leżeć musi. Odpalam silnik, jadę. Ciekawe jest to, że im człowiek bliżej swego celu tym bardziej pod-denerwowanie wzrasta z pytaniem „wolne czy zajęte?”, już jestem przy szlabanie – noc, ciemno nic nie widać, ale chyba wolne bo przecież byłoby jakieś ognisko, jakieś światełko choćby. Cały zbiornik trzeba objechać do mego miejsca drogą gruntową (taką jaką każdy z nas jeździ dojeżdżając nad wodę, pełną dołków, górek i innych pułapek dla rozpędzonego auta). Chyba jednak wolne, kurczę naprawdę się denerwuje przecież byłoby bez sensu wstawać o tej godzinie biegać w środku nocy po klatce schodowej tylko po to by teraz zawrócić, podjechać pod dom i znowu sprawdzać się w roli nawiedzonego bagażowego. Na domiar złego to miejsce widać dopiero 10m przed nim bo zakręt nie wielki jest, którego promień zasłania obraz teraz tak pożądany. Jest Wolne, ależ ulga – aż śmieję się do siebie bo zaczynam się bardziej obawiać tego czy będę łowił czy też złowię – cóż takie życie wędkarza-nęcarza.
Nad wodą są inni łowcy lecz dość daleko więc spokojnie uśmiecham się do siebie, przeciągam, lekko ziewam i zamiast jak to sobie obiecałem odpocząć zaczynam rozpakowywać ten majdan z podobną intensywnością co pakowałem go jeszcze jakieś pół godziny temu.
Niesamowitym jest, że kolejność rozpakowywania ma u mnie charakter rytuału, lecz czemu tu się dziwić, tyle tych wyjazdów już było, tyle samotnych eskapad, człowiek jednak ma coś z zaprogramowanej maszynki jak już się pewnych zachowań nauczy tak w nich potrafi tkwić bez końca.
Zaczynam oczywiście od pontonu. Od razu mam uśmiech na twarzy gdyż w ręce zamiast pompki elektrycznej jest zwykła ręczna ot taka tłokowa. Uśmiech dlatego, że śmieją się ze mnie dlaczego muszę się tak męczyć – a ja po prostu to lubię – tak zwłaszcza w chłodną noc gdzie wysiłek fizyczny rozgrzewa ciało. Ponton już na wodzie, pod rozstawiony i nawet nie wiem kiedy zestawy przygotowane do wywózki. Wywózki dalekiej bo nawet do 300m a ja sam – szczęściem woda nie faluje wcale i płynąć można bez zakłóceń. Warunki porównywalne do pięknego dnia – wystarczy zamknąć oczy by zadziałała wyobraźnia.
Mamy w tej chwili połowę maja różnice pomiędzy temperaturami nocnymi a dziennymi są dość znaczne czego efekt widzę i czuje – mgła/para wodna unosząca się lekko do góry tworzy kożuch całkiem mnie ogarniający. Płynę sobie w tej mglistej otulinie i jakoby przekradam się, zewsząd nią otoczony gdzieś tam na środek zbiornika do mego punktu, mego łowiska. Światło latarki grzęźnie w pierwszych metrach pary nie dając mi za wielkiego obrazu toteż stwarza pozorne wrażenie zagubienia się i braku szans odnalezienia wodnego znacznika. Jednak to tylko pozór – tyle razy płynąłem już w to miejsce, że czasem zastanawiam się czy jest w ogóle możliwym abym nie patrząc instynktownie, wręcz mechanicznie na nie wpłynął. Po chwili coś zaczyna lekko majaczyć w jakby rozrzedzającym się wodnym oparze, niewielki punkcik odblaskowy staje się coraz bardziej wyraźny. To pierwszy marker z dwóch ustawionych po skosie stanowiący cel położenia zestawu, teraz jeszcze tkwiącego w wiaderku z kulkami.
Podpływam, zanęcam łowisko najpierw, nie muszę się śpieszyć wszystko robię powoli ale staram się przynajmniej dokładnie, biorę do ręki wędkę odblokowuję kołowrotek i daje opaść zestawowi w toń pode mną. Następne na otwartym kabłąku zaczynam powoli powrót w stronę brzegu, w stronę mego stanowiska. Pierwsze metry to zawsze największe ryzyko splątania zestawu dlatego przytrzymuję plecionkę i pozwalam się jej co jakiś czas naprężyć/ułożyć jak najprościej. W końcu przypływam, wysiadam z pontonu, kładę wędkę na podzie i zaczynam monotonny proces naprężana zestawu. Samotne wywózki mają to do siebie, że czas naprężania linki jest wprost-proporcjonalny do siły wiatru – im większy wiatr tym większy łuk powstaje podczas spływu z łowiska na miejsce. W tym przypadku jednak wiatru nie ma dlatego też dość szybko zestaw jest przygotowany i w pełni gotowości zostawiony do oczekiwania na branie.
Płynę już z drugą wędką, tym razem dalej, na drugi marker a nawet za niego aby położyć zestaw skrajnie. Zresztą co ciekawe zestawów raczej nie „kładziemy” w nęcone łowisko, lecz zawsze gdzieś na uboczu, jakby trochę ryzykując jednak przynosi to lepsze efekty albo też tkwiąc w takim przekonaniu nie dopuszczamy wręcz innego scenariusza naszych łowów. Minąłem pierwszy marker i już dopływam do drugiego, na chwilę jednak przystaję, odwracam się w stronę brzegu, nic nie widać, tylko ciemność, cisza i mgła. Czasem zastanawiam się jak zresztą i teraz co może myśleć przeciętna nie związana z wędkarstwem osoba o tych wszystkich naszych pobudkach, zmaganiach z bagażami, zimnem, deszczem i tym wszystkim co zdarzyć się może na wędkarskiej wyprawie. Ten widok, a raczej ten klimat, w którym teraz jestem będąc na środku jeziora daje mi odpowiedź, choć to chyba odpowiedź dla jednostek bardziej wrażliwych, które potrafią coś poczuć, coś czego wytłumaczyć się nie da, coś co jest albo częścią ciebie bogadząc Twój świat albo tą częścią nigdy nie będzie skazując Cię na bycie płytkim. Szczera i bezczelna odpowiedź lecz czy nie prawdziwa? Nagły powiew wiatru wyrywa mnie z zadumy, z tego można by powiedzieć mglistego letargu – „kładę” drugi zestaw.
Jestem już na brzegu, sprzątam a raczej układam wszystkie tobołki, wędki są już dobre pół godziny w wodzie i zaczyna dochodzić godzina trzecia. Kładę się wygodnie w samochodzie, otulam się ciepłym śpiworem, nalewam gorącą herbatę, włączam centralkę i cichutko radio. Oddaję się błogiemu relaksowi, układam w głowie plan na wypadek ewentualnego brania i powoli zaczynam odczuwać niewielkie zmęczenie wraz ze wzrastającą potrzebą snu. Powieki powoli się zamykają – śpię – sen przybiera formę marzenia o poranku na który zawsze nad wodą z utęsknieniem czekamy.
Głośny bliżej nie sprecyzowany sygnał zaczynam słyszeć coraz wyraźniej, zaczyna on się wzmagać z każdą chwilą nie dając mi spokoju – budzę się – teraz słyszę go wyraźnie, szybkie spojrzenie na centralkę – świeci się zielona, przez zaparowaną szybę – widać zielonego, tańczącego ilumka. Branie. Wypadam na boso z samochodu, po drodze ledwo wydobywając się ze śpiwora, rzuconego gdzieś tam nie ważne na bok, dopadam do wędki, tnę… Gwizd szpuli, nieustanny gwizd szpuli – jest dobrze – siedzi!! Teraz zaczyna wracać przytomność, zimno zaczyna być odczuwalne cofam się do auta, nakładam buty, polar, nawet wrzucam śpiwór do środka gdyż w pędzie wyrzuciłem go prawie całkiem z kabiny, a karp . niesamowite, on cięgle „jedzie”. A wyszalej się wojowniku, wyszalej na mnie zaraz przyjdzie pora. Rozglądam się dookoła nadal ciemno, nie mam pojęcia, która godzina. Karp też już jakby się uspokoił, czuję tylko to słynne „bicie” łbem wyczuwalne jakby uderzenie, jak tąpnięcia – rozpoczynam żmudny czas pompowania. Ponieważ karp odpłynął od górki, którą obławiamy wiem że niebezpieczeństwo czeka dopiero 60m ode mnie gdzie jest potężny spad o różnicy wysokości z 11m na 1,5m – istna ściana. Każdy przy zdrowych zmysłach wypływałby za to urwisko i tam holował rybę z pontonu, ale nie My, o nie tu jest cała zabawa – cała frajda to strach! Strach czy się uda czy też karp wygra – on musi mieć swoje szanse, a ja muszę go pokonać a nie sholować bo nie miałbym swojego wyzwania, swego zwycięstwa. Żmudny czas pompowania do spadu mija nader spodziewanie szybko i zaczynam już czuć jak zestaw się ociera o krawędź spadu. O nie, nie jestem samobójcą nie myślcie sobie, mam 40m strzałówki z żyłki 0,7mm i jestem przygotowany na te górki, nie przetrę zestawu.
Karpia oczywiście nie będę też holował na siłę, najzwyczajniej daje się mu wyszaleć i ledwo ledwo podciągam do siebie. Ten spad to dla niego jak walka pod brzegiem, co tylko uda mi się podciągnąć zaraz tracę, teraz na krótkiej już lince czuję mocno te uderzenia jakby zsynchronizowane z moim szybszym tętnem. Jeszcze tylko troszkę, jeszcze jeden może ostatni odjazd – jest przeszedł spad – teraz musisz być mój.
W świetle czołówki widzę już kształt ryby – jest spory, czy duży? – dla mnie tak bo na oko widzę że powyżej „dychy” mieć musi. Podciągam do odbieraka – on leży wręcz na powierzchni jest wykończony, jest w siatce, jest mój. Waga pokazuje dziesięć z dobrym „hakiem”. Pierwszy karp zasiadki planowanej na miesiąc (co weekend tylko), uśmiech łowcy, godzina 4:20 – Nie pospałem za długo. Wiadomość o karpiu przez telefon do Darka (łowimy razem tylko, że on pracuje zawsze w soboty) – „jeden już jest”. Za chwilę oddzwania – cieszymy się wspólnie wiemy że nasza praca, nasze pomysły zaczęły działać i przynoszą efekty.
Karp do worka dla porannej sesji – mamy taki zwyczaj, że karpie powyżej dyszki fotografujemy a poniżej puszczamy do wody. Znów wywózka, ale jakże inna wywózka człowieka napełnionego euforią, spełnionego wędkarza i wierzcie bądź nie ale w takich sytuacjach nawet wiosłowanie jest cudowne. Znów samochód, staram się zasnąć w końcu, nie pospałem za długo co akurat w tym przypadku jest iście wskazane. Zaczyna się powoli rozwidniać, brzeg lekko się zarysowuje, panuje półmrok, oczy znowu zaczynają się zamykać, powieki stają się coraz cięższe, znów śpię. Tym razem budzi mnie słońce w aucie jest dość ciepło, patrzę na zegarek jest dziewiąta rano, kilku wędkarzy przyjechało i rozłożyło się nieopodal, siadam na mym prowizorycznym łóżku i spoglądam na wędki, odwracam się by nalać już nie tak zapewne ciepłej herbaty gdy centralka zaczyna wyć swą sygnalizacyjną melodię. Zrzucam śpiwór wypadam z samochodu – znowu boso (kiedy ja wreszcie przestanę się zachowywać jak niespełna rozumu człowiek) – tnę. Jest. Jest ale wszystko stoi ani ja nie mogę ciągnąć ryby ani ona nie stara się uciec.
Zaczep – nie tylko nie to – nie bardzo mam ochotę na poranne 500m stylem wolnym-pontonowym, lecz chyba wyjścia nie ma. Idę do mego środka pływającego już prawie wsiadam gdy nagle wędka zaczyna się jakby pochylać do przodu a kołowrotek najpierw powoli, lecz później coraz szybciej niczym rozpędzający się pociąg oddaje plecionkę. Wyszedł. Dobrze jest myślę sobie niech ucieka byle dalej stamtąd. Hol niemal identyczny do poprzedniego, „parowóz” w pewnym momencie zaprzestaje swego szaleńczego pędu a ja przechodzę do żmudnej kilkuset metrowej pracy nad odzyskiwaniem linki. Zbliżamy się razem do punktu zero – czyli podwodnego urwiska – tym razem karp utkwił w nim na dobre i nie ma żadnych szans wyciągnąć go stamtąd nie używając pontonu. Jak ja tego nie cierpię – wędkarzy cała masa na brzegu a ja teraz przed nimi będę zdawał egzamin z samotnego holu na środku zbiornika, lecz cóż zrobić rady innej nie ma. Wsiadam do pontonu, płynę kręcąc kołowrotkiem. Napływam w końcu nad rybę podciągam mocno do góry i czuje jakbym wyrwał zestaw z zakleszczonego urwiska – walczymy na nowo. Jedyne co w takich przypadkach uwielbiam to moment jak ryba powoli wyłania się z toni, ten pierwszy jej widok, pierwszy rzut okiem z oceną wielkości zdobyczy jest chyba czymś iście mistycznym, czymś co też trzeba zrozumieć widząc a czego moje ubogie umiejętności pisane nie są w stanie na papier przelać. Karpia podbieram dość pewnie i jak się okazuje przy ważeniu jest praktycznie identycznej wagi co pierwszy. Kibiców może było wielu, lecz przyszedł do mnie tylko jeden, nie kibic a kolega, pomógł wysiąść, pogratulował i zdjęcia zrobił – całe szczęście są jeszcze nie zawistni ludzie wśród karpiarzy (Daniel Wawszczyk).
Jestem sam nad wodą, zbliża się wieczór czyli czas aktywności żerowej. Popijając herbatę czekam w lekkim napięciu na pierwsze branie. Zbliża się godzina dziesiąta jednak moje zestawy nie pokazują najmniejszej aktywności żerowej, gdy nagle zapala się jedna z diodek sygnalizatora i słyszę ten wspaniały (przynajmniej dla nas karpiarzy) dźwięk. Zrywam się do wędki jednak w pół drogi staję, wręcz hamuję. To tylko pojedynczy dźwięk, pojedyncze piknięcie. Śmiać mi się z tego chce bo chyba też każdy z nas doświadczył podobnego zachowania u siebie zwłaszcza w godzinach, które przynajmniej z założenia są tymi najbardziej optymalnymi. Cóż to nie branie – czekam dalej. W przeciągu następnych kilku godzin sytuacja ponawia się co najmniej kilkukrotnie nie dając mi możliwości na jakąkolwiek reakcję, a wręcz uodporniając mnie na tego typu wędkarski sygnał.
Trochę zawiedziony kładę się spać. W nocy jeszcze kilka razy przebudzam się z powodu takich zajść (piknięć) co pogłębia moją frustrację. Po raz kolejny zasypiam choć śpiąc bardzo płytko słyszę znowu dźwięk centralki, nawet nie wstaję spodziewając się kolejnego „pika” jednak dźwięk nie ustaje, siadam, patrzę przez szybę i wręcz nie mogę uwierzyć – „jedzie”. Wypadam szybko z samochodu, tnę i czuję upragniony opór, jednak po chwili orientuje się że ryba nie może być zbyt duża. Monotonny hol z kilkuset metrów i na macie ląduje taka na oko piątka. Zaczyna się lekka frustracja – nie dość że brań nie ma to jak już w ogóle ono następuje znowu bierze niezbyt duża ryba. Karpia wypuszczam, wywożę zestaw i kładę się spać. Brania już nie ma tej nocy, ale również i piknięcia się skończyły dzięki czemu wyspany wstaję około jedenastej. Dzień mija mi na czekaniu na kompana dość szybko.
Już siedzimy razem, znowu mamy noc i znowu mamy nieskończoną ilość piknięć, które zaczynają się zachowywać wręcz jakby były to krótkie serie wystrzeliwane z jakiegoś wolno-strzelnego karabinu. Opowiadałem Darkowi o dziwnych zachowaniach ryb poprzedniej nocy, lecz nie chciał za bardzo wierzyć teraz stoimy przy wędkach, krótkie piknięcia sygnalizatorów pojawiają się co około 10 minut – takiego zachowania jeszcze u ryb nie widziałem, nie tutaj przynajmniej. Owszem były piknięcia czasem nawet kilka ale taka ilość? Na ten moment nie możemy sobie tego wytłumaczyć. Jedyne dobre dla mnie to to że kolej braniowa jest Darka i nie będę musiał ciągle się w nocy zrywać. Kładziemy się spać. W okolicach godziny czwartej rano budzi mnie całkiem wykończony mój kompan, który oznajmia że po magicznej serii chyba kilkudziesięciu piknięć w końcu branie nastąpiło i wyholował karpia – którego teraz wskazuje leżącego na macie. Niestety znowu ryba nieduża.
Cały dzień minął mi głównie na wylegiwaniu się i oczekiwaniu na przyjazd Darka, który jak to w swoim ma zwyczaju pojawił się około szesnastej z ilością bagaży nad wyraz przesadzoną. No rzecz jasna ta przesada to zwykły nasz spór, który jak kwituję kompleksami o pochodzeniu tajemniczym, on udowodnieniem jakżesz trafnym iż lepiej się siedzi przy stoliku popijając gorącą kawę, jedząc coś przed chwilą ugotowanego niż zwalczając głód konserwą o pożywności dość dyskusyjnej do tego zalewaną ostatkami zimnej herbaty lub też wyżyną umiejętności kulinarnych czyli mineralną z plastiku. Przychodzi wieczór. Na tej wodzie magiczną jest godzina 22:00 to jakby apogeum dziennego oczekiwania wręcz 90% brań musi być w okolicach tej godziny. Jest to na tyle dziwne, że wręcz odliczamy czasem wyjątkowo wolno upływające minuty/godziny i czekamy z wytęsknieniem aż nadejdzie w naszym przekonaniu zenitowy czas karpiowych możliwości.
Dwudziesta druga mija a sygnalizatory jakby postanowiły tą noc spędzić spokojnie i idąc za radą Morfeusza dopiero rano stać się aktywnym. Kolej brania jest Darka – łowimy zawsze na zmianę, zawsze się dzieląc – jedyna sprawiedliwa opcja, jedyny sprawiedliwy sposób. Z rybami jest jak z polską reprezentacją gdy już przestaje się wierzyć ona robi nam psikusa 23:30 branie – Darek zacina, ryba płynie na lewą stronę, co jest o tyle ważne że z lewej jest głęboko i nie ma tego „przeklętego urwiska”. Holuje ją spokojnie w swoim stylu, stylu spokojniejszym od mojego. Ja jak zwykle czasem nie mogę się opanować i coś tam mu dogaduję o technikach skutecznego holu, lecz Darek jest opanowany, potakuje i robi swoje, co ważne skutecznie. Podprowadza rybę do brzegu daje jej się spokojnie wyszaleć i bardzo płynnie wprowadza do podbieraka. Jest nasz – jest rewelacyjnie, poniżej dychy ale to bez znaczenia.
Teraz moja kolej – kolej spełniona gdzieś tam w środku nocy wyciągam prawie identycznego karpia co mój kompan kilka godzin wcześniej. W nocy holujemy sami, nie prosimy o pomoc – to walka między wędkarzem a karpiem, tylko on i tylko jeden z nas. To coś co wydaje mi się być kwestią dość osobistą i nie każdy może w ten sposób myśleć, myśleć, że nie ma potrzeby wyholować rybę za wszelką cenę jest za to potrzeba wygrać z rybą jak najsprawiedliwiej, stoczyć ten bój w pojedynkę i sprawdzić w ten sposób własne umiejętności. Siedzimy sobie rano popijając poranną kawkę, michy się nam śmieją, jest super. Opis naszego wędkarskiego spełnienia jest zbyteczny – zaplanowaliśmy sobie cztery tygodnie pracy nad łowiskiem z czterema weekendami nad wodą. Pierwszy właśnie minął i za to jak dobrze, jak wspaniale – cztery brania, wszystkie hole udane, każdy złapał, a to dopiero początek – słów tu nie potrzeba jest genialnie.
Składamy cały majdan, płynę na łowisko zanęcam i jedziemy do domu.
Jest wtorek właśnie przyjechałem nad wodę, prawie nikogo nie ma bo ciągle leje deszcz. Cały ten miesiąc taki deszczowy, stany alarmowe na rzekach, łąki podtopione dzięki temu w wiadomościach jest kontr-temat dla wiecznych debat „pisu” i „po”, które nader są dla mnie nudne i mało rozwojowe. Płynę w tych strugach spadającej z nieba wody, no nie jest to przyjemne, ale przecież zanęcić łowisko na weekend muszę. Czasem naprawdę się nie chce, tak co drugi dzień pakować ponton, wiadro z zanętą, wiosła i za przeproszeniem dymać na łowisko tylko po to by zmoknąć, zmarznąć lub najnormalniej stracić czas. Jednakże po takim łowieniu kiedy siedzimy sobie spokojnie w domu i nie mamy żadnego planu nawet na wyjazd czegoś jakby brakowało, czegoś wyraźnie nie ma. Ciekawe to troszkę stwierdzenie z punktu widzenia mokrego machacza wiosłami lecz tak po prostu jest. Łowisko zanęcone, żegnam je z myślą do czwartku.
Nadchodzi co oczywiste i czwartek w czym doszukiwać się głębokiego znaczenia nie można – żart. Takie to karpiowe nęcenie jest żmudne: pakowanie, jechanie, pompowanie, nęcenie, odpompowywanie, jechanie i znowu pakowanie – ot życie karpiarza przynajmniej tak mniemam. Jednak myślę jutro piątek jutro znowu weekend, może uda się wyrwać na już wieczór – to sobie odpocznę – fajny mi odpoczynek jak w zamierzeniu samym pragnę by się ciągle wyrywać ze snu do brania – masochizm lub co najmniej jakaś jego odmiana.
Myślę, że można porównać zakochanego chłopczyka do karpiarza bo któż inny by tak tuptał na godzinę przed końcem pracy aby móc już jechać nad wodę jak nie właśnie zakochany chłopaczek który zaraz poleci do swojej dziewczyny na umówione spotkanie. Ja właśnie tak teraz tuptam, pracuje na budowie w kontenerze nazwijmy to biurowym – biegam wręcz od okna do drzwi wejściowych nie mogąc się doczekać gdy wybije godzina startu – mego wymarszu, wyścigu na miejsce. Pewnie jestem chory, ale że lekarstwa na to nie ma więc pogodzić się z tą przypadłością muszę. Wybiła godzina zero wybiegam z pracy, tak jak dzieci z klasy słysząc dzwonek a zostawiając za sobą w klasie najostrzejszą w szkole nauczycielkę.
Idę do domu, ba wręcz biegnę, tam już wszystko przygotowane tylko trzeba znieść, poczekać na żonę która przyjedzie z pracy i przekaże mi samochód, pojechać i zająć miejsce, no właśnie ciekawe czy jest wolne. I znowu zaczyna się ta sama historia z tą różnicą, że teraz jest dzień i będę widział szybciej czy moje stanowisko jest zajęte czy też czeka by je zająć. Dojeżdżam już nad wodę – jest takie miejsce na trasie już na wysokości zbiornika, że widać moje stanowisko, zwalniam i ulga Wolne. Niczym hart dopadam do szlabanu otwieram, zamykam zasuwam po prowizorycznej drodze niosąc za sobą tumany kurzu jakbym był na jakimś co najmniej afrykańskim rajdzie. Dopadam miejscówki – jest moja. Wychodzę z samochodu – chwilę się przyglądam, zastanawiam – jestem chory inaczej być nie może i to już ciężko, ale miejsce zająłem.
Przechodzimy do rytuału rozkładania, pompka wywózka, pod, bambetle – siedzę, pije a raczej uzupełniam płyny po szaleństwie, które sobie zafundowałem od wyjścia z pracy. Znowu sam – teraz czas na spokój. Zachodzi słońce, robi się ciemno, ubieram sobie sweter gdyż chłód zaczyna mnie powoli ogarniać, szybki wzrok na zegarek jest koło dziewiątej – jeszcze trochę czasu, jeszcze godzina, nie ma co się spodziewać brania wcześniej. Stoję nad wędkami opierając się o samochód no jakieś 2-3m od wędek gdy nagle zapala się zielona lampka i słyszę ten wspaniały mix dźwiękowy łączący sygnalizator z obracającą się szpulą – tnę. Czuje ten upragniony pulsujący ciężar, staje mi w oczach praca całego tygodnia, jestem szczęśliwy. Karp tak jak Darkowi tydzień temu „poszedł” w lewą stronę holuje spokojnie, powoli, nie odciągam ryby z tamtej strony, myślę „a płyń sobie tam ile chcesz”. Pod brzegiem walczy mocno, ciągle nie mogę go zobaczyć, jest bardzo ciężki i wiem, że musi być duży – hol kończę udanym podebranie. Akurat znajomy przychodzi gdyż usłyszał branie i robi mi zdjęcie.
Właśnie kończę ustawiać sygnalizator po wywózce i cieszę się z powodu tak wczesnego brania, już drugi tydzień nęcenia przecież musi być lepiej niż w zeszłym tygodniu. Jeszcze dobrze nie ustawiłem swingera, gdy nagle na drugiej wędce mam „odjazd” z początku myślałem, że dotknąłem ręką przez przypadek drugiego zestawu, jednak nie branie jest ewidentne, tnę, „siedzi” – jest cudownie i rozpoczynam hol…..
Przyjeżdża Darek, jest godzina prawie 17:00, budzi mnie z pytaniem, dlaczego nie dzwonie, nie brały? W tej chwili jednak dostrzega wykończoną twarz spełnionego wędkarza, szczęśliwego choć umęczonego strasznie. Odpowiadam: – dziesięć kilometrów na wiosłach.
Ta noc jak i następna przeszła do historii naszych zmagań na tym zbiorniku, ale od początku. Po zacięciu udało mi się wyholować karpia już też nie pamiętam jakiej wagi, następnie wyglądało to wszystko tak: wywoziłem zestaw, donęcałem, spływałem, ustawiałem wszystko i kładłem się spać. Ledwo po zaśnięciu lub nawet jeszcze przed tym następowało branie. Wyskakiwałem z samochodu, zacinałem i holowałem rybę, raz były to łatwe hole, raz też trudne, czasem musiałem wypływać za rybą, czasem dociągałem ją tradycyjnie do brzegu i tam podbierałem, to była euforia żerowa inaczej tego nie potrafię określić. Ogólnie na zbiorniku 4 brania na noc określa się za noc genialną tu miałem ich dziesięć od 9 wieczorem do 9 rano. Byłem wykończony.
Po przyjeździe Darka nie czekaliśmy również za długo na pierwsze branie. Istny amok, który wstąpił w karpie tego weekendu będę pamiętał chyba do końca życia, nie wiem czy złowiliśmy w sumie 150 czy 180kg w dwie noce bo to i tak większego znaczenia nie ma – natomiast to, że tak tam potrafią żerować ryby nie sądzę aby mi się powtórzyło kiedykolwiek. To było coś niesamowitego – słów brak.
Siedzimy znów rano, tym razem nie przy porannej kawie bo kaw tej nocy musiało być wiele. Milczymy, każdy jest wykończony i nie będę opisywał naszych odczuć tylko napiszę że wyjazd odsypiałem w poniedziałek po pracy.
Kolejne dwa tygodnie przypominały ten poprzedni były pełne pracy co drugi dzień, oczekiwania, a później eskalacji braniowej u ryb, powstało rzecz jasna wiele teorii w naszych głowach, za które na tamten czas byliśmy za pewne gotowi oddać wiele.
Życie jednak pisze różne scenariusze, które bardzo szybko weryfikują to czego nawet jesteśmy najbardziej pewni, a jakie weryfikacje mam na myśli postaram się sprecyzować w części trzeciej.
Dokumentacja fotograficzna wraz z opisami.
Największy karp zasiadki – jak zawsze Darka.
Krzysztof „Woziu” Woźniak
15lat …… minęło
15lat minęło ........ #PFWK Co by było gdyby ??? nie było niczego. Wiary, nadzieii i miłości. Szacunku, pasji przez prawdziwe P, szansy którą cały czas otrzymujemy,...
Miłość, Szmaragd & Family VOL2 – #szmaragdowystaw
Miłość, Szmaragd & Family VOL2 Mówią, że rodziny się nie wybiera. Tą sobie wybraliśmy. Przyszywany wujek, ciocia, brat, siostra a tak naprwdę grupa obcych ludzi a jednak...
Family Carp Gajdowe 2024
Family Carp Gajdowe 2024 Nic nie dzieje się bez przyczyny, Wszakże nagroda z "Kruszyniady Karpiowej" musi trafić w dobre ręce. Skąd ta pewność ??? 11 Lat organizacji imprez, brak...
Jerzyn – Przyjacielskie Klimaty
Jerzyn - Przyjacielskie Klimaty Przed wyjazdem z Przemkiem pytanie " Jaki charakter wyjazdu" ? Chill - oczywiście , chciałbym nie robic nic na ile to się uda. Hmmm - ja nie mogę,...
Życiowe Dobro #klasztorne
Życiowe Dobro #klasztorneZa życiówką można gonić bądź na nią cierpliwie czekać. Najlepsze w tej całej zabawie jest to, że każda forma próby jej pozyskania nie gwarantuje sukcesu,...
Kolorowy Brak Snu na Czarnym Stawie
Kolorowy Brak Snu na Czarnym StawieSwojej sympati dla działań Polskiej Federacji Wędkarstwa Karpiowego nie kryję, ale przez kilka dni rozważań jak bym chciał by wyglądał ten...
Dzieło powstałe z ………….. Sentymentu
Dzieło powstałe z ........... sentymentuPortal dla ludzi z pasją a przede wszystkim dla moich przyjaciół. Propozycja z kategorii " nie do odrzucenia", mająca na celu ocelenie od...